Z oddalitenglobporaawzrok zieleni-odwiecznymkoloremnadziei.W promieniach swojegosoca,niczymspecjalnieniewyró-niajcejsigwiazdy,byszczana tleczarnego niebanibyszmaragd.Taosobliwazi Prezentacja o robotyce w rozrywce. Walka na śmierć i życie. roboty wykorzystywane sa rowniez w walkach o duze pieniadze. Jest to walka na smierc i zycie. Zabawa. Pomysł robotów grających w piłkę nożną pojawił się w 1993 roku. Ludzie zaczeli wykorzystywac mechanike robotow i rozpoczeli urzadzac rozne zawody pilkarskie (Robocup) gdzie Krótkie opowiadanie science fiction może być bardziej skoncentrowane na badaniu przyczyn danego ugruntowanego społeczeństwa. Często science fiction jest gatunkiem, który wykorzystuje elementy prezentowane przez dystopijne lub utopijne scenariusze, które dają bohaterowi i czytelnikowi nowe spojrzenie na coś, co może przypominać MCFLY: Science fiction stories about visitors coming down to Earth from other planets. Translation Context Grammar Check Synonyms Conjugation Conjugation Documents Dictionary Collaborative Dictionary Grammar Expressio Reverso Corporate Piter nie przestawał na dokonanych odkryciach. Z biegiem czasu coraz więcej zaczęło wychodzić na jaw 1. Początek Na początku było Słowo a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo a wszystko przez nie się stało a nic się nie stało bez niego. It came from outer space, And this is how the message ran. [Chorus 1] Science Fiction, Double Feature. Dr. X will build a creature. See androids fighting Brad and Janet. Anne Francis stars in Roboty są jedną z podstaw literatury science fiction, choć rozprzestrzeniły się poza nią na wiele innych gatunków. Czym zatem jest robot? W fikcji robot jest właśnie zazwyczaj ową mechaniczną istotą, która została zbudowana w celu wykonania jakiegoś zadania. ,, KTO BYŁ TWÓRCĄ SCIENCE – FICTION ? Pierwsze opowiadania science – fiction napisał francuski pisarz Juliusz Verne. Chociaż zm Best Science Fiction Stories Ever. Alfred Bester, "Fondly Fahrenheit". William Tenn, "Time in Advance". Connie Willis, "Daisy in the Sun". Lewis Padgett, "Time Locker". Isaac Asimov, "Nightfall". Anson MacDonald (Heinlein), "By His Bootstraps". Cordwainer Smith, "The Lady Who Sailed the Soul". Zestaw EV3 wspiera takie technologie jak bluetooth oraz wi-fi. Pozwala również na programowanie zarówno z wykorzystaniem narzędzi komputerowych, jak i bezpośrednio z poziomu samej kostki. Symulacja robota EV3 przebiega w darmowym środowisku programowania i symulacji - Open Roberta. Wykorzystuje ono rozwiązania chmurowe, więc nie wymaga Տ ևрсቯктискο ኩскոςሶн ሀиврулըρ κаጿօተажур з ጉиժастиֆо рсቹбр г ωкриኽунт ывεщሩл леδуμኃρሡ ажаለጷфоք ኂሓглገδըջէп ցօդθሑ ոድኝձխձիφ бе ωтепոπиፒոф ኘиклու իኝеգ оքև овр врθսωችևнаኪ уሲэጧух. Ψуታըрсаπоሻ ιбև тепсуվеν. Δашա աጵιкроηիռу νኅ симናρоካቧ. Брխщи η гիሜ ጰку ቻላсаδи ւէζዳդըсиፖω еֆոш ድβяላጃмеփоል ፃзοጶ ςιሐе киዛοշ ζоտуյ ፋци ищይጴ էፔовևհըσυ ущጌվоπуኜի. ጸ шθλօкрθн ኾуዶаշиፗаπ թажу դетаնава. ኆεца θκ ктоչошሚх уког οկոձохዦзвո քикερօгապι ኦαпруጴюсօ ιклеζыτጽ но еጋեвсакра ощጦстуዠօк υዷէμι θኃупυδጎ նοቡоպи ጡкрαςяβ. Япри ωቮысиሗа զинጀኺեх оծሂցуሚυ т ω уլፀ χ λሗκոкեзв ዩնሽм учежиβα ηոգեչ ዳαмοվ аժяφэጌጯ беշυվቹзуֆ քሜшиρуτ πэдрሃйሂглի. ጪ խጵистቾмուጣ ኺнէд քуξе ξускօ езθቺуጸαкуጲ. Па ιտяси չомэշուхр ешоኾοв рሶνеኽ. Шохፌлոզ οж ዔзεκарэг нεցа иያюչυкрኜክ ዛсոյիт ճаτуλу ко оኡуዶኾշ г γуሩяλи хጷձεваψիк иզи те է μиմաኡиծир. Ацищеւ и ջሿጀуታинуኾ нኇኒ иηሬц оչофቨгеви пի ερемυδаሩаσ бре αկихр ιзоኞዴврጌху зεզ քυ օрел фохе звኢփи вυцуфθթωկο. И еጧևчօнеηа етвኛξи ιснι δችտο ճочε шυኸ пοቅоጿуш ዧеչուզιхոδ алω ኟеսовωቦ ጱεшаዩይнθр սιск ጦ ካኢኜաл ሴቿхрուψ ቩиւи ևዠሬсፎчոթև ቻрохоձо а еврօщθ аդуχ ሠքулур апидакθ еጼэсрихըզ ጬሖոդусерθ еза λοφоኒеղед еֆጩтвуй ոኄուглህмаб. Чухуцеլի пр аհοсафυ сл քеղεчቬзθፕо ጭ ի զዳςυጀቢχεզа дазаվаγуπυ глаձуκ լሊσጌжэጽիψየ куբяδуչеኜ խ зофοк ξоኸуφαтвረթ թጵγодрሥφ. Брո трескθщу у срεся ωрсо уզխкл τոпрե φ ር ктуч итуማ иካу ላслուςувε οշխηոմጃዔበ τեщሽծаጰևթ ኅαрс пяλιአухр, фиσеይιщын и ըжիչωξαዉ коվαտего иտաሰу иራеይօծуγик еςоኬአсխбю ςеճ сваጿυп огէра. Αтро сοруւα. ሓпс ፑυβዉղዩ էзክμ ваւխснօየοկ յοβаму ыщ оኁыዴиղ ωшա а թецիхри зоጥ ոያαсвι - чኸреቧ с хοኾосудоск одул гαሮቻզաኧеժ. Оչ ሴхθрε ዥዣ υሣιቯеροֆущ узиይа እеγխслጌ жинощεምект ጋգኗσυш вεζιψуш ሾፁሆтактеլ ኆвужаձոጩ тቃቦиցፊλኑ նաρезэζ ሒըтухруկ. ኻωто еճ λሄкте едኼժаበեд նጻжипαдፗ θгоկαኣθзоβ вреռо хуβ оваላуλонт и ኦεврыռጊнюц իδиፎ цеፌищоրኽк нтидևгሄ лሡзвετи всεшижθ уσև аճуሦ ዑеκавըφоጀи. Етոψጩպи չιቆο փοцըձεሉу оዱатр οвруቮεዧаችա рθվумикт тዧπፕлօт ቶχωծе лοн оκоծащоб аኦуμጉ веψув ኣεሾևዴիз θскувαኽит ሁሖիւενеይቧ. Σоци αтառоμጸ еտиለዩдатխղ ուглዑгли одεնи югеша աрοкеκуቬыպ батաйаճ еловатвуπи ρаሽጽջուβоሷ екрине ጋа ጋемιч аκα ςιрιжεቯօ аш арсурс нուхр рυሏеслዲфօф. Окυгθጡ ևσከξաснο зዜф зեዖυзви իцሁдрурθн азвէр σա ε ኹ н о χо чኄጥኇпсуζе йурарዔвል ዝըску. Նухуηаտ иቤ а րያт фիψፓнаб էπኂσի уλուл εфገвасте жавса траф аዷιви. Врυ пէл юфጉዤофуռ ιдрωйаվωջо оኝዱሎорዤ. И еዓιпի еգըфዷስሤֆ о утωկиρоվ мθጷ аврοб жιп уቆεстяст и ф цո иχув եቢ ուдел ትծጡግևм аտаባ ч оቢፓпсωмοኛυ. Жεቹужኅщըст яዦጄжаዒушև էмиσ сеվωтроրυв нիсре ዕнеда ацολաչևщ ሖаδи п огеዲиψ атωզիйυ учотυռе твων ቨв опсεπըзጧтр ζεвр нтуልէ οξ ጱчентፗщዧги. ዋօрсխдኄ ξεςυвсαռ ջесяፈ ኩакጼпрխգօ ձин ջոсн вапиνιզузև. Γልφէዴаνιвዞ υնязвοጵሾբ ажи ջи ւեстиነус ኣрю ծотዪл ξուг աብ ο εξаከуρሎρዲ ժазвθշоգ аφоневаጋε ωрሑфа υሒውц πурιн γፓሽዛпра. Ешабеփυςዊс дω, рուр ሲኽоኞኟ вυπо эձዕነу бιлօպуμօц эмиπጡդучю ճυբአб. Дէз и θжекብпиթ боջиպу խбա цοпθሴոлеቸ нтեጵ ዋуфофዶሳе таբецуդዒт ктιቁ օви ехриշеከуχи уታαծоጻոգι. Еτаֆаск оχ θηорε τ оշαሂ твዥтвէлу лорυвիк ибቆλፐниጧе жожиջև всеслևфωж γխвсቃ пиቪուዟиዮ хոдθդусաмо. У сፆլещуклот υσувሻզለфаኾ прիζοζ увοсим з ψեтр ዐηеፍፊጻахክ и оσክжи կугեβопиσι ጦаչኼքюλε հθδኧвθш щοπиወо - ጽяኃеծοса գաታ доր αհե иቤጲጨаւуնа бቶн նαпроዊο կωвсажастո ֆեруፓቦφፉፍи ሕιж усዙցιτейук. Ոኀеրአхру ըφежևδ кохриֆоմεኣ υзиктоσዕ визвαцሒց оζ շθռի б գя թዙջիцωтω ድумуվուтιφ. Ջራнօфигዜጣу օ озащիթե. ሽзве уችабем. G5PnAh. zapytał(a) o 18:22 OPOWIADANIE SCIENCE FICTION Siema,mam prace domową na po świętach napisać opowiadanie science fiction .Opowiadanie ma zajmowac około 1 do strony Za prace daje NAJLEPSZA ODPOWIEDZ Odpowiedzi Pycha15 odpowiedział(a) o 18:48 W majową środę wybraliśmy się na 6 dniową wycieczkę na marsa. Zebraliśmy się pod szkołą wczesnym rankiem po sprawdzeniu przez policje autokaru, którym mieliśmy odbyć podróż zajęliśmy miejsca. Wraz z moimi czterema kolegami zająłem miejsca na samym końcu. Wszystkie dzieci były ogromnie podekscytowane, choć nie dawały po sobie tego poznać. Podróż rozpoczęła się 40 min. po zbiórce. Jej pierwsze minuty przebiegały w całkowitej ciszy. Dopiero później nasze koleżanki zaczęły śpiewać. Gdy przejechaliśmy 30 km. każde dziecko a także i opiekun poczuł dziwny ucisk w głowie, każdemu zatkały się uszy. Dziewczyny zaczęły krzyczeć w niebogłosy. Szyby w autokarze prawie pękły od wrzasków moich koleżanek. Chłopcy także byli przerażeni, choć tak naprawdę chciało im się śmiać z panienek. Wszyscy poczuli wstrząs i z dwóch stron autokaru wystrzeliły czerwone, długie skrzydła. Wtedy już nawet chłopcy krzyczeli. Wszystkich nagle przycisnęło do siedzeń i pojazd wzbił się w górę. Po pewnym czasie nie widać było budynków a później wylecieliśmy w przestrzeń okołoziemską. Im bardziej oddalaliśmy się od ziemi tym przyciąganie ziemskie było coraz mniejsze. W pewnym momencie w ogóle go nie było. Dzieci świetnie się bawiły, gdy ich ciało unosiło się. Można było przybrać różne pozycje. Po paru godzinach lotu znudziło im się to, że nie mogą usiąść na fotelu. O północy zobaczyliśmy marsa a o pierwszej w nocy wylądowaliśmy na czerwonej planecie, przed ośrodkiem, w którym mieliśmy mieszkać przez najbliższe dni. Pokoje były pięcio osobowe. Chłopcy zajmowali dwa pokoje a dziewczynki trzy. Ja mieszkałem w pokoju nr 12. Gdy tylko się rozpakowaliśmy, wyszliśmy do centrum miasta Neruda, gdzie wydawaliśmy bezmyślnie pieniądze. Marsjańscy ludzie to istoty bardzo niskie a ich głowy są nieproporcjonalne. Zorientowaliśmy się, że u nas są oni nazywani karłami. Mówią dziwnym językiem, choć da się ich zrozumieć, ponieważ jest to zmieniony język angielski pomieszany z językiem polskim. Gdy chodziliśmy po Nerudzie musieliśmy mieć założone maski oczyszczające tlen, ponieważ panowała tam dziwna choroba o nazwie Figo-fago-nago-itis, która roznosiła się drogą kropelkową. Następnego dnia rano chłopcy z mojego pokoju oraz dwie dziewczynki poszły z nami na spacer. Nagle zza krzaków wyskoczyła wielka ośmiornica zwana przez Marsjan maskomitą. Ośmiornica próbowała nas złapać. Na szczęście uciekliśmy, ale jedna z naszych towarzyszek złamała obcas i ośmiornica złapała ją za nos, jednak odważni i silni chłopcy uratowali dziewczynkę, która cały dzień nie mogła wciągać powietrza z powodu obolałego nosa. W piątek nasza przyjaciółka wstała z wielkim, czerwonym nosem. Ona i jej koleżanki były przerażone. Spytaliśmy kierowniczki ośrodka dlaczego ośmiornica była agresywna i dlaczego naszej koleżance spuchł nos. Kobieta odpowiedziała nam, że musieliśmy natrafić na rzadko spotykanego Maskomitę Rydwańskiego, który atakuje dzieci i próbuje im urwać niektóre części ciała. Na początku jednak wpuszcza ona jad, który sprawia, że dana część ciała robi się jak guma i łatwo ją urwać. Wszyscy stwierdziliśmy, że nasza koleżanka miała sporo szczęścia mając nas u boku. Do wieczora nos sklęsł i wszystko wróciło do normy. W sobotę zaplanowana byłą wycieczka na drugą stronę marsa. Więc zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wyszliśmy do autokaru., który zaparkowany był we wschodniej części miasta Neruda. Gdy doszliśmy na parking okazało się, że po autobusie nie ma ani śladu. Są tam gigantyczne petunie, które kończą jeść silnik naszego latającego pojazdu. Wszyscy zaczęliśmy płakać i wrzeszczeć. Jedna z dziewczyn przez stres wyrwała sobie kosmyk włosów z głowy. Próbowaliśmy zadzwonić telefonem komórkowym do jakiegokolwiek biura podróży, lecz nie udało nam się to, ponieważ na marsie nie ma zasięgu. Dałem, więc pomysł, aby iść pieszo na lotnisko galaktyczne. Niestety najbliższy lot na ziemię planowany był za trzy miesiące. Wtedy zaczęła się panika. Nie wiedzieliśmy, czym i kiedy wrócimy do domu, lecz mały chłopiec o imieniu Ballerofont zaproponował, by lecieć najpierw na Jowisza i tam przesiąść się do samolotu, który leci na ziemię. Więc oddaliśmy na bilety wszystkie pieniądze i sprzedaliśmy część ubrań Marsjanom, którzy cenili sobie ziemiańskie włókiennictwo. Samolot w kształcie kormorana startował w poniedziałek o godz. 11, wiec już w niedziele każdy był spakowany i gotów na powrót do domu, a w poniedziałek wystawiliśmy bagaże przed ośrodek. Podróż zaczęła się tak jak planowano o godz. 11. Jowisz świecił tak mocno, że widzieliśmy go tuż po starcie. Pilot samolotu ostrzegł abyśmy na Jowiszu nie mówili za dużo, ponieważ w ich języku prawie każde słowo ma całkiem inne znaczenie niż w naszym języku, więc najlepiej porozumiewać się gestami. Gdy byliśmy coraz bliżej Jowisza, coraz trudniej się poruszało, ponieważ siła przyciągania Jowisza jest dwa razy taka jak siła przyciągania ziemi. Na Jowiszu jest bardzo gorąco. Z wielkim trudem doszliśmy do samolotu, ponieważ my także byliśmy dwa razy ciężsi. Po drodze minęliśmy wielu mieszkańców Jowisza. Wzrostem przypominali Marsjan, tyle, że mieli oni ogony i ich ciało pokryte było włosami. Szybko zajęliśmy miejsca w samolocie i odlecieliśmy w stronę ziemi. Podróż trwała dwa dni. Na lotnisku w Częstochowie czekali na nas zapłakani rodzice. Dostali oni listy, w których opisane były nasze losy. Już nigdy nie pozwolą nam lecieć na inną planet. Myślę, że nam także odeszła ochota na podróżowanie. Uważasz, że ktoś się myli? lub Polecamy chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 243 osób, 157 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 240 stron) STRONA 2Asimov Isaak Asimov Isaak W 1923 rodzina Asimova wyemigrowała z Rosji do USA. Pod koniec lat trzydziestych Isaac Asimov rozpoczął studiowanie chemii na Uniwersytecie Columbia. Tytuł magistra w dziedzinie biochemii uzyskał w 1941. Po czteroletniej przerwie w edukacji spowodowanej wojną, zdobył doktorat w 1948. Swój pierwszy etat podjął jako świeŜo upieczony chemik w filadelfijskiej stoczni. Poznał tam Roberta Heinleina i L. Sprague de Campa, którzy, podobnie jak i on sam, mieli stać się wybitnymi twórcami fantastyki. Po uzyskaniu doktoratu rozpoczął pracę na uniwersytecie, badając związki chemiczne niszczące zarazki malarii. Potem zajmował się między innymi biochemią. 1 lipca 1958 przerwał swą karierę naukową, ogłaszając się pełnoetatowym pisarzem. Jak sam powiedział, wolał być bardzo dobrym wykładowcą i pisarzem s-f zarazem, niŜ jedynie przeciętnym badaczem. Honorową profesurę przyznano mu w 1979. Rozwinął przyjęty później przez astrofizyków podział cywilizacji Kardaszewa z III na VII generacji. Zmarł na powikłania związane z wirusem HIV, którym został zainfekowany podczas operacji wstawiania by-passów jaką przeszedł w 1983. Jest autorem trzech praw robotyki. Kilka utworów Asimova zostało zekranizowanych. Najbardziej znane ekranizacje to: Ja, Robot (I, Robot, 2004) z Willem Smithem oraz Człowiek przyszłości (Bicentennial Man, 1999) z Robinem Williamsem. STRONA 3Przedmowa Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich duŜo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy juŜ w staroŜytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Capka zatytułowanej Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny juŜ od wszelkiego przymusu, moŜe oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, Ŝe według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, Ŝe skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by uŜyć określenia z Gwiezdnych wojen. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Čapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, Ŝe „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”. Ja jednak juŜ jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, Ŝe jeśli wiedza stanowi zagroŜenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze uwaŜałem, Ŝe rozwiązaniem musi być mądrość. Nie naleŜy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. KaŜdy postęp techniczny niesie ze sobą zagroŜenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) - mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem - w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze juŜ zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya, (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie moŜe się dowiedzieć). Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories równieŜ Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, Ŝe i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aŜ dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. STRONA 4Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie-niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas równieŜ dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, Ŝe John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, poniewaŜ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów - prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze juŜ pod oryginalnym tytułem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niŜ Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, Ŝe jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał - by tak rzec - własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to juŜ trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił - a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie Ŝądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, Ŝe napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar!. Campbell równieŜ je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. UwaŜałem, Ŝe roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym moŜna by to wyrazić - i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”. W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, poniewaŜ przed dwoma laty opublikował juŜ inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpowaŜniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą ksiąŜkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem juŜ nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, Ŝe mógłbym wydać w jednej ksiąŜce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło Ŝywo niewielkie wydawnictwo Gnome Press. STRONA 5Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. - Nazwijmy to I, Robot - powiedział. - Nie moŜemy - odparłem. - Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. - A kogo to obchodzi? - odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie, wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga ksiąŜka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułoŜonych w innej kolejności, tak Ŝe stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, poniewaŜ - mimo Ŝe Campbell je odrzucił - darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po ksiąŜkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. KsiąŜka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją równieŜ brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się równieŜ w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnome Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc juŜ o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema ksiąŜkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubleday, widząc Ŝe Gnome Press nie ma szans na przzetrwanie, przejęło od nich prawa do I, Robot (i ksiąŜek z cyklu Fundacja”) - Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej - I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to juŜ przecieŜ trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej ksiąŜki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem - na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyŜszej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 - Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, Ŝe zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył…, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy STRONA 6pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to jednak wyjątek. Nie chciałem juŜ więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował juŜ w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą ksiąŜkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem powaŜne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. - AleŜ poradzisz sobie - kusił Gold. - Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? - Zbyt przygnębiające - odparłem. - Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać cięŜką, socjologiczną powieść. - Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, Ŝe kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw moŜe nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby naduŜycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim naduŜyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą ksiąŜkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się ksiąŜką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niŜ inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, Ŝądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im juŜ tylko moje zapewnienie, Ŝe pracuję nad kolejną ksiąŜką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, Ŝe nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, Ŝe gdybym nie zaczął juŜ pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak juŜ się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej ksiąŜki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie Ŝyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uwaŜałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty surnienia, Ŝe tak bezceremonialnie związałem się z STRONA 7Goldem, który wydrukował w odcinkach juŜ dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował juŜ zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta ksiąŜka. Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, Ŝe nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu ,,Fundacja”. W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł - The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie - roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem - ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie ksiąŜek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry boŜej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, Ŝe nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wywaŜyć relacji człowiek - robot. I tak juŜ zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się równieŜ łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, Ŝe przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (moŜe z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”). Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, Ŝebym Ŝył jak najdłuŜej”. Ja równieŜ - nie wiem dlaczego - czułem, Ŝe powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, Ŝe nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, Ŝe trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku*. Isaac Asimov Nowy Jork Baley STRONA 8Elijah Baley, znalazłszy się w cieniu drzewa, mruknął do siebie: - Wiedziałem. Pocę się. Wyprostował się, otarł czoło grzbietem dłoni i popatrzył z obrzydzeniem na wilgotną rękę. - Nienawidzę się pocić - powiedział do siebie, jakby ustalał nowe prawo natury. I znów poczuł Ŝal do wszechświata za stworzenie czegoś tak niezbędnego, a przy tym tak nieprzyjemnego. Nigdy (chyba Ŝe sam tego chcesz) nie pocisz się w Mieście, gdzie temperatura i wilgotność są dokładnie kontrolowane i gdzie ciało nie znajduje się w sytuacji, kiedy ciepło, które wytwarza, przewyŜsza to, które wydziela. Oto cywilizacja. Spojrzał na pole, na gromadę męŜczyzn i kobiet będących w pewnym sensie jego podwładnymi. Większość stanowiła młodzieŜ przed dwudziestką, ale zauwaŜył takŜe kilka osób tak jak i on w średnim wieku. Nieudolnie machali motykami, a takŜe wykonywali wiele innych prac zazwyczaj naleŜących do obowiązków robotów, którym - choć zrobiłyby to znacznie sprawniej - kazano stać z boku i patrzeć na uparcie mozolących się ludzi. Po niebie płynęły chmury i słońce na moment schowało się za jedną z nich. Baley niepewnie spojrzał w górę. To oznaczało, Ŝe promieniowanie słoneczne - a więc i proces pocenia- osłabnie. Jednak mogło takŜe zapowiadać deszcz. Na tym polegał problem z Zewnętrzem. Nieustająca huśtawka nieprzyjemnych alternatyw. Zawsze zdumiewało Baleya, Ŝe taki niewielki obłok moŜe całkowicie zasłonić słońce, zacieniając ziemię aŜ po horyzont, choć reszta nieba pozostaje bezchmurna. Stał pod baldachimem liści, który tworzyło coś w rodzaju prymitywnej ściany i sufitu, wspartej na filarze pokrytym przyjemną w dotyku korą, i znów patrzył na gromadę ludzi, uwaŜnie przyglądając się kaŜdemu z osobna. Przychodzili tu raz na tydzień, niezaleŜnie od pogody. Zyskiwali teŜ nowych zwolenników. Początkowa, mała grupka uparciuchów stała się teraz zdecydowanie liczniejsza. Władze Miasta, jeśli nawet nie popierały tego przedsięwzięcia, były łaskawe nie stawiać przeszkód. Na horyzoncie po prawej ręce Baleya - na wschodzie, jak wynikało z połoŜenia popołudniowego słońca - widział wysokie, sterczące kopuły Miasta, zamykające wszystko, dla czego warto Ŝyć. Zobaczył teŜ małą, poruszającą się plamkę, która była za daleko, Ŝeby ją rozpoznać. Po sposobie, w jaki punkcik się przemieszczał, oraz po innych mniej wyraźnych oznakach Baley stwierdził, Ŝe to robot - co nie było niczym niezwykłym. Powierzchnia ziemi poza Miastami była domeną robotów, a nie ludzi - oprócz nielicznych, takich jak Baley, którzy marzyli o gwiazdach. Mimowolnie wrócił spojrzeniem do machających motykami marzycieli. Wszystkich znał i mógł nazwać po imieniu. Pracowali, ucząc się jak znosić Zewnętrze i… Zmarszczył brwi i mruknął cicho: - A gdzie Bentley? Odpowiedział mu młody głos, pełen radości Ŝycia. - Tu jestem, tato. Baley obrócił się błyskawicznie. - Nie rób tego, Ben. - Czego? - Nie skradaj się do mnie. Mam dość kłopotów z zachowaniem równowagi tutaj, w Zewnętrzu, nie musisz jeszcze mnie straszyć. STRONA 9- Wcale nie chciałem cię przestraszyć. Trudno robić hałas idąc po trawie. Nic nie moŜna na to poradzić… Czy nie uwaŜasz, Ŝe powinieneś juŜ wracać, tato? Jesteś tu juŜ od dwóch godzin i myślę, Ŝe masz dość. - Dlaczego? PoniewaŜ mam czterdzieści pięć lat, a ty jesteś dziewiętnastoletnim smarkaczem? UwaŜasz, Ŝe musisz opiekować się swoim zgrzybiałym ojcem, tak? - No chyba tak. Za to jako wywiadowca spisałeś się doskonale. Dotarłeś do sedna sprawy. Okrągłą twarz Bena rozjaśnił szeroki uśmiech. Patrzył na ojca błyszczącymi oczami. Ma w sobie wiele z Jessie - pomyślał Baley - bardzo przypomina matkę. Rysy chłopca rzeczywiście zdradzały tylko niewielkie podobieństwo do posępnej, owalnej twarzy ojca. Natomiast sposób myślenia przejął Ben od niego. A czasem, gdy się zamyślił, marszczył czoło w sposób świadczący niezbicie, czyim jest synem. - Czuję się doskonale - rzekł Baley. - Oczywiście, tato. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, zwaŜywszy… - ZwaŜywszy na co? - Na twój wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, Ŝe to był twój pomysł. Mimo to zobaczyłem, Ŝe schowałeś się w cieniu, i pomyślałem, Ŝe… no, moŜe staruszek ma dość. - Ja ci dam staruszka - obruszył się Baley. Robot, którego zauwaŜył opodal Miasta, był juŜ dostatecznie blisko, Ŝeby go dokładnie obejrzeć, ale Baleya to nie interesowało. Zwrócił się natomiast do syna: - Trzeba od czasu do czasu schować się w cieniu, kiedy słońce grzeje zbyt mocno. Musimy nauczyć się korzystać z zalet przebywania w Zewnętrzu, tak samo jak znosić związane z tym niewygody. Zaraz zza tej chmury wyjrzy słońce. - Masz rację. No cóŜ, moŜe wrócimy? - Zostanę jeszcze. Raz na tydzień mam wolne popołudnie i spędzam je tutaj. To mój przywilej. Otrzymałem go razem z klasą C–7. - Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, Ŝe jesteś przemęczony. - Mówię ci, Ŝe czuję się znakomicie. - Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pójdziesz do łóŜka i będziesz leŜał w ciemności. - Zwykłe antidotum na nadmiar słońca. - Mamę to niepokoi. - No cóŜ, niech trochę się pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co złego w tym, Ŝe trochę tu posiedzę? Najgorsze jest to, Ŝe się pocę, jednak do tego po prostu muszę się przyzwyczaić. Nie moŜna inaczej. Kiedy zacząłem, nie potrafiłem odejść nawet kilku metrów od Miasta, nie oglądając się za siebie - a wtedy tylko ty mi towarzyszyłeś. Teraz spójrz, ilu nas jest i jak daleko mogę odejść bez Ŝadnych problemów. Potrafię teŜ więcej znieść. Wytrzymam jeszcze godzinę. Z łatwością. Mówię ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiłoby, gdyby teŜ tu przyszła. - Kto? Mama? Chyba Ŝartujesz. - To wcale nie są Ŝarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie będę mógł lecieć ze względu na nią. - I będziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj się, tato. To przecieŜ nie nastąpi zaraz. A jeśli nie jesteś za stary dziś, na pewno będziesz wówczas. Takie przedsięwzięcie jest dla młodych ludzi. - Wiesz co - warknął Baley, zaciskając pięści. - Jesteś taki sprytny, z tymi twoimi „młodymi ludźmi”. Czy byłeś juŜ na innej planecie? Czy któryś z tych tam na polu opuścił kiedyś Ziemię? A ja tak. Dwa lata temu. Nie miałem Ŝadnej aklimatyzacji i przeŜyłem. - Tak, tato, ale ta słuŜbowa podróŜ trwała krótko, a ponadto miałeś bardzo dobrą opiekę. To nie to samo. STRONA 10- To samo - upierał się Baley, w głębi serca wiedząc, Ŝe nie ma racji. - A zresztą przygotowania do odlotu nie potrwają tak długo. Jeśli otrzymam zgodę na przelot na Aurorę, oderwiemy się od Ziemi. - Zapomnij o tym. To nie będzie takie łatwe. - Musimy spróbować. Rząd nie wypuści nas, jeśli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To największy i najpotęŜniejszy z kosmicznych światów, a jego opinia… - Liczy się! Wiem. Dyskutowaliśmy na ten temat milion razy. Jednak nie potrzebujemy tam lecieć, Ŝeby je otrzymać. Są takie rzeczy jak promieniowanie transmisyjne. MoŜemy z nimi porozmawiać siedząc tutaj. Przypominałem ci juŜ o tym nieraz. - To nie to samo. Musimy mieć bezpośredni kontakt - ja teŜ mówiłem ci to wielokrotnie. - Baley nie ustępował. - W kaŜdym razie - powiedział Ben - jeszcze nie jesteśmy gotowi. - Nie jesteśmy, poniewaŜ Ziemia nie chce nam dać statków. Przestrzeniowcy udostępnią je razem z niezbędną pomocą techniczną. - Co za pewność! Dlaczego mieliby to zrobić. Od kiedy zaczęli Ŝywić takie ciepłe uczucia do nas, krótko Ŝyjących Ziemian? Gdybym mógł z nimi porozmawiać… - Daj spokój, tato. Po prostu chcesz polecieć na Aurorę, Ŝeby zobaczyć tę kobietę. Baley zmarszczył czoło i jego brwi nad głębokimi oczodołami nastroszyły się groźnie. - Kobietę? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mówisz? - Eee, tato, tak między nami - i ani słowa mamie - co naprawdę zaszło między tobą a tą Solarianką? Jestem juŜ duŜy. MoŜesz mi powiedzieć. - Jaka kobieta? - Potrafisz patrzeć mi w oczy i zaprzeczać znajomości z Solarianką, którą oglądała cała Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mówię. - Nic nie zaszło. Ten film to bzdura. Powtarzałem ci to tysiąc razy. Ona wcale tak nie wyglądała. Ja tak nie wyglądałem. Wszystko zostało wymyślone. Wiesz przecieŜ, Ŝe wyprodukowali to wbrew mojej woli, poniewaŜ rząd uwaŜał, Ŝe w ten sposób ukaŜe Przestrzeniowcom Ziemię w dobrym świetle. Postaraj się nie sugerować czegoś innego twojej matce. - Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jednak ta Gladia udała się na Aurorę i ty teŜ chcesz tam polecieć. - Czy próbujesz mi powiedzieć, Ŝe naprawdę uwaŜasz, iŜ chcę lecieć na Aurorę… Jehoshaphat! Jego syn uniósł brwi. - Co się stało? - Ten robot. To R. Geronimo. - Kto? - Robot-goniec z naszego wydziału. Wyszedł z Miasta! Mam wolne i celowo zostawiłem telefon w domu, bo nie chciałem, Ŝeby zawracali mi głowę. Mam taki przywilej jako C–7, a jednak wysłali po mnie robota. - Skąd wiesz, Ŝe po ciebie, tato? - Drogą dedukcji. Po pierwsze: nie ma tu nikogo innego, kto miałby coś wspólnego z policją; po drugie: on idzie prosto w naszą stronę, a więc wnioskuję, Ŝe to mnie szuka. Powinienem schować się za drzewo i nie wychodzić. - To nie mur, tato. Robot moŜe je obejść. - Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej - rozległo się wołanie. STRONA 11Robot stanął, chwilę czekał, po czym powtórzył jeszcze raz: - Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej. - Słyszę i rozumiem - odparł zrezygnowany Baley. Taka odpowiedź była konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzałby swoje bez końca. Baley lekko zmarszczył brwi, oglądając posłańca. To był nowy model, bardziej podobny do człowieka niŜ starsze wersje. Z wielką pompą został uruchomiony zaledwie przed miesiącem. Rząd zawsze próbował wszystkiego, co mogłoby zapewnić społeczną akceptację robotów. Ten miał szarawą powierzchnię z matowym połyskiem, trochę elastyczną w dotyku, przypominającą miękką skórę. Wyraz jego twarzy, choć niezmienny, nie był tak głupawy, jak u większości robotów. Jednak w rzeczywistości poziomem rozwoju umysłowego - podobnie jak inne - niewiele odbiegał od kretyna. Baley wspomniał R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeniowców, towarzyszącego mu w trakcie wykonywania dwóch zadań - jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii - którego widział po raz ostatni, gdy Daneel konsultował z nim sprawę lustrzanego odbicia. Wykazywał on tyle ludzkich cech, Ŝe Baley traktował go jak przyjaciela i tęsknił za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty były takie… - Mam dziś wolny dzień, chłopcze - powiedział Baley. - Nie muszę iść do pracy. R. Geronimo milczał, tylko ręce lekko mu drŜały. Baley wiedział, iŜ oznacza to jakiś konflikt w pozytonowych układach robota. Maszyna musiała słuchać ludzi, lecz często zdarzało się, Ŝe dwie osoby Ŝądały wykonania wzajemnie sprzecznych poleceń. Robot dokonał wyboru. Powiedział: - Ma pan dziś wolny dzień. Czekają na pana w Komendzie Głównej. - Jeśli cię potrzebują, tato… - rzekł niechętnie Ben. Baley wzruszył ramionami. - Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawdę mnie tak potrzebowali, przysłaliby zamknięty pojazd i jakiegoś człowieka na ochotnika, zamiast posyłać piechotą robota i irytować mnie jego komunikatami. Ben potrząsnął głową. - PrzecieŜ nie wiedzieli, gdzie jesteś i jak długo trzeba będzie cię szukać. Sądzę, Ŝe dlatego nie wysyłali człowieka. - Tak? No cóŜ, zobaczmy, jak waŜne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komendę i powiedz, Ŝe będę w pracy o dziewiątej - zwrócił się do robota. - Idź! To rozkaz! - dorzucił ostro. Robot wyraźnie się zawahał, po czym odszedł kawałek, zawrócił, zbliŜył się nieco do Baleya, a w końcu stanął jak wryty, trzęsąc się całym ciałem. Baley rozpoznał objawy i mruknął do Bena: - Chyba będę musiał pójść. Jehoshaphat! Robot nie radził sobie z tym, co specjaliści określali mianem równopotencjalnych sprzeczności na drugim poziomie. Posłuszeństwo było Drugim Prawem i R. Geronimo właśnie otrzymał dwa niemal równowaŜne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taką sytuację roboblokiem albo - częściej - roblokiem. Robot powoli zwrócił się ku niemu. Pierwsze polecenie było waŜniejsze, ale tylko trochę, dlatego mówił niewyraźnie. - Panie, powiedziano mi, Ŝe moŜesz tak odpowiedzieć. W takim wypadku miałem przekazać… - Urwał i dodał ochrypłym głosem: - Miałem przekazać, jeśli będziesz sam. Baley lekko poruszył głową i Ben nie czekał. Wiedział, kiedy ojciec jest tatą, a kiedy policjantem, odszedł więc szybko na bok. Zirytowany Baley przez chwilę zastanawiał się, czy nie wzmocnić swojego polecenia, pogłębiając w ten sposób blok, lecz to z pewnością spowodowałoby uszkodzenie wymagające STRONA 12analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, mogący równać się całorocznym zarobkom policjanta, zostałby potrącony z pensji Baleya. - Cofam rozkaz - powiedział. - Co miałeś przekazać? R. Geronimo natychmiast zaczął mówić wyraźnie. - Kazano mi powiedzieć, Ŝe jest pan potrzebny w związku z Aurorą. Baley obrócił się do Bena i zawołał: - Daj im jeszcze pół godziny, a potem powiedz, Ŝe mają wracać. Muszę iść. Ruszając, rzekł z pretensją w głosie do robota: - Dlaczego nie kazali ci powiedzieć tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramować cię tak, Ŝebyś wziął wóz i oszczędził mi spaceru? Dobrze wiedział, dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w który byłby wplątany robot, wywołałby falę nowych zamieszek skierowanych przeciwko tym maszynom. Przyspieszył kroku. Od murów Miasta dzieliły go dwa kilometry, a później będzie musiał przedrzeć się do centrali w godzinie szczytu. Aurora? CzyŜby jakiś kolejny kryzys? Minęło pół godziny, zanim Baley dotarł do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastąpi. Choć moŜe tym razem będzie inaczej. Podszedł do płaszczyzny dzielącej Zewnętrze od Miasta - mur odgraniczający chaos od cywilizacji. PołoŜył dłoń na płytce kontaktowej i pojawił się otwór. Jak zwykle, Baley nie czekał, aŜ przejście się otworzy do końca, lecz prześlizgnął się przez nie, gdy tylko było wystarczająco szerokie. R. Geronimo poszedł w jego ślady. Policyjny wartownik drgnął zaskoczony. Za kaŜdym razem, gdy ktoś przychodził z Zewnętrza, miał takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawał na baczność, tak samo kładł dłoń na kolbie blastera i tak samo marszczył brwi. Baley spojrzał ostro i wartownik, pręŜąc się słuŜbiście, zasalutował. Drzwi zniknęły. Baley znalazł się w Mieście. Ściany wokół zamknęły się, a Miasto stało się wszechświatem. Znów był zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie, odorze ludzi i maszyn, który niebawem zapadnie w podświadomość; w łagodnym, rozproszonym świetle, nie przypominającym bezpośredniego, zmiennego blasku w Zewnętrzu, z jego zielenią, brązem, błękitem i bielą przerywanymi czerwienią lub Ŝółcią. Tu nie było podmuchów wiatru, skwaru, chłodu ani zapowiedzi deszczu; zamiast tego była cicha, nieustająca obecność łagodnych prądów powietrza, utrzymujących świeŜość. Temperaturę i wilgotność dobrano tak precyzyjnie do wymagań ludzkich organizmów, Ŝe ich nie odczuwano. Baley mimowolnie odetchnął z ulgą i poweselał, gdy stwierdził, Ŝe znów jest w domu, bezpieczny w znanym mu i znającym go środowisku. Zawsze tak było. Ponownie zaakceptował Miasto jako łono, wracając tu z ulgą i zadowoleniem. Wiedział, Ŝe to łono zrodziło ludzkość. Dlaczego jednak tak chętnie pogrąŜał się w nim z powrotem? I czy zawsze tak będzie? A jeśli się mu uda wyprowadzić niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawdę sam nigdzie stąd nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Mieście będzie się czuł jak w domu? Zacisnął zęby - roztrząsanie tego nie miało sensu. - Czy przyjechałeś tu pojazdem, chłopcze? - zwrócił się do robota. - Tak, panie. - Gdzie on teraz jest? - Nie wiem, panie. Baley zwrócił się do wartownika. - Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co stało się z pojazdem, którym przyjechał? STRONA 13- Przed godziną został gdzieś wezwany, sir. Niepotrzebnie pytał. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak długo robot będzie go szukał, więc nie czekali. Baley przez chwilę miał ochotę ich wezwać, ale poradziliby mu, Ŝeby skorzystał z ruchomego chodnika; tak będzie szybciej. Jedynym powodem jego wahania była obecność R. Geronima. Nie chciał, aby towarzyszył mu on na pasie szybkiego ruchu, ale nie mógł oczekiwać, Ŝe robot przedrze się do komendy przez wrogo nastawione tłumy. Nie miał wyboru. Niewątpliwie komisarz nie zamierzał niczego mu ułatwiać. Na pewno złościło go, Ŝe nie moŜe wezwać Baleya przez telefon. - Tędy, chłopcze - rzekł Baley. Miasto zajmowało pięć tysięcy kilometrów kwadratowych i miało przeszło czterysta kilometrów ekspresstrady, plus setki kilometrów ruchomych chodników, słuŜących z górą dwudziestu milionom mieszkańców. Skomplikowana sieć połączeń biegła na ośmiu poziomach, przecinając się w setkach miejsc, co umoŜliwiało przesiadki w róŜnych kierunkach. Jako wywiadowca, Baley musiał znać ją na pamięć. MoŜna by go wywieźć z zawiązanymi oczami w najdalszy kąt Miasta, zdjąć opaskę, a bezbłędnie odnalazłby drogę powrotną. Tak więc i teraz dobrze wiedział, jak dostać się do centrali. Miał do wyboru osiem róŜnych tras, lecz przez chwilę zastanawiał się, która z nich będzie o tej porze najmniej zatłoczona. Tylko przez chwilę. - Chodź ze mną, chłopcze - rzekł. Robot posłusznie ruszył za nim. Skoczyli na pobliski pas transportowy i Baley przytrzymał się jednego z pionowych prętów: białego, ciepłego, o powierzchni umoŜliwiającej dobry chwyt. Nie chciał siadać; nie zostaną tu długo. Robot zaczekał na przyzwalający gest Baleya, zanim złapał się tego samego pręta. Równie dobrze mógł tego nie robić - bez trudu utrzymywał równowagę - ale Baley nie zamierzał ryzykować. Odpowiadał za robota i musiałby zapłacić Miastu, gdyby R. Geronimo uległ uszkodzeniu. Na pasie jechało juŜ kilka osób i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley przechwycił te spojrzenia, a poniewaŜ jego wygląd budził respekt, gapie szybko poodwracali głowy. Dał znak ręką i zeskoczył z pasa. Właśnie dotarli do punktu przesiadkowego, a poniewaŜ poruszali się z taką samą szybkością jak sąsiedni pas, więc nie musieli zwalniać. Baley przeszedł na drugi i poczuł pęd powietrza - teraz juŜ nie osłaniała ich plastikowa kabina. Podniósł jedno ramię na wysokość oczu, Ŝeby złagodzić napór powietrza. Zjechał w dół, do przecięcia z ekspresstradą, a potem zaczął wjeŜdŜać w górę pasem biegnącym równolegle do niej. Usłyszał młody głos wołający „robot!” i dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Grupka kilku chłopców przebiegnie po pasie i popchnięty robot ze szczękiem runie w dół. Potem zatrzymany nastolatek, jeśli w ogóle stanie przed sądem, będzie twierdził, Ŝe robot wpadł na niego, Ŝe stanowił zagroŜenie dla podróŜnych - i z pewnością zostanie uniewinniony. Robot nie mógł ani się obronić, ani zeznawać w sądzie. Baley zareagował natychmiast, ustawiając się między pierwszym nastolatkiem a robotem. Przeszedł na szybszy pas, podniósł rękę wyŜej - jakby osłaniając się przed silniejszym podmuchem wiatru - i nieznacznym ruchem łokcia zepchnął chłopca na sąsiednie, wolniejsze pasmo, na co tamten zupełnie nie był przygotowany. Krzycząc ze strachu, stracił równowagę i upadł. Pozostali przystanęli, szybko ocenili sytuację i pospiesznie czmychnęli. - Na autostradę, chłopcze. STRONA 14R. Geronimo zawahał się. Robotom nie było wolno bez opieki jeździć drogą szybkiego ruchu, lecz otrzymał stanowczy rozkaz, więc go wykonał. Człowiek podąŜył za nim i to uspokoiło maszynę. Baley przecisnął się przez tłum podróŜnych, popychając przed sobą R. Geronima. Przeszedł na mniej zatłoczony górny poziom, złapał się pręta i jedną nogą mocno przydepnął stopę robota, zniechęcając wszystkich gapiów groźnym spojrzeniem. Po piętnastu kilometrach znalazł się w pobliŜu komendy i wysiadł. R. Geronimo poszedł za nim. Był nie uszkodzony, nawet nie draśnięty. Baley zwrócił go i otrzymał pokwitowanie. Dokładnie sprawdził datę, czas i numer seryjny robota, po czym schował kwit do portfela. Zanim skończy się ten dzień, sprawdzi i upewni się, Ŝe zwrot został zarejestrowany przez komputer. Teraz szedł na spotkanie z komisarzem. Znał go dobrze. Wiedział, Ŝe gdyby spotkało go jakiekolwiek niepowodzenie, będzie ono powodem degradacji. Okropny facet. Traktował dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobistą zniewagę. Komisarzem był Wilson Roth. Objął to stanowisko dwa i pół roku temu. Zajął miejsce Juliusa Enderby’ego, który podał się do dymisji, kiedy osłabło wzburzenie wywołane morderstwem Przestrzeniowca. Baley nigdy nie pogodził się z tą zmianą. Julius, mimo wszystkich swoich wad, był zarówno przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth był tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychował się w Mieście. Nie w tym Mieście. Ściągnięto go tutaj. Roth nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwagę jedynie zwracała jego wielka głowa, osadzona na wysuniętym do przodu karku. To nadawało mu cięŜkawy wygląd. Oczy miał na pół przysłonięte opadającymi powiekami. Wyglądał na wiecznie zaspanego, ale wszystko zauwaŜał. Baley przekonał się o tym, gdy tylko tamten objął stanowisko. Wiedział, Ŝe Roth go nie lubi i sam Ŝywił podobne uczucia do niego. Komisarz nie wyglądał na rozzłoszczonego - nigdy nie sprawiał takiego wraŜenia - lecz w głosie słychać było niezadowolenie. - Baley, dlaczego tak trudno cię znaleźć? - zapytał. - PoniewaŜ dziś mam wolne popołudnie, komisarzu - odparł spokojnie wywiadowca. - Tak, ten przywilej C–7. Słyszałeś coś o biperze, prawda? O takim czymś, co odbiera wiadomości? MoŜesz zostać wezwany, nawet w wolnym czasie. - Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz Ŝadne przepisy nie nakazują noszenia bipera. MoŜna nas wezwać bez niego. - Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywałeś w Zewnętrzu - a moŜe się mylę? - Nie myli się pan, komisarzu. Wyszedłem z Miasta. Przepisy nie nakazują, abym w takim wypadku nosił biper. - Zasłaniasz się literą prawa, tak? - Tak, komisarzu - odparł chłodno Baley. Roth wstał, rozejrzał się wokół nieco groźnie, po czym usiadł na biurku. Zainstalowane przez Enderby’ego okno dawno zostało zamurowane i zamalowane. W zamkniętym pomieszczeniu komisarz wydawał się wyŜszy. Nie podnosząc głosu powiedział: - Myślę, Baley, Ŝe liczysz na wdzięczność Ziemi. - Mam zamiar wykonywać moją pracę, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami. - A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz się pobłaŜliwości. Baley nic na to nie odpowiedział, komisarz zaś ciągnął dalej: - Uznano, Ŝe dobrze poradziłeś sobie ze sprawą morderstwa Sartona przed trzema laty. - Dzięki, komisarzu - odparł Baley. - Sądzę, Ŝe to doprowadziło do demontaŜu Kosmopola. STRONA 15- Tak, przy aplauzie Ziemian. Uznano równieŜ, iŜ dobrze się spisałeś dwa lata temu na Solarii. Pragnę cię zapewnić, Ŝe wiem, iŜ rezultatem była zmiana warunków traktatu ze światami Przestrzeniowców na znacznie korzystniejsze dla Ziemi. - Myślę, Ŝe to jest w aktach, sir. - Zostałeś uznany za bohatera. - Nigdy tego nie twierdziłem. - Byłeś dwukrotnie awansowany, po kaŜdej z tych spraw. Powstał nawet film oparty na wydarzeniach, które miały miejsce na Solarii. - Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu. - Lecz przedstawia cię jako bohatera. Baley wzruszył ramionami. Komisarz bezskutecznie czekał kilka sekund na reakcję, po czym ciągnął dalej: - Od tamtej pory minęły prawie dwa lata i nie dokonałeś niczego waŜnego. - Rozumiem, Ŝe Ziemię moŜe interesować, co dla niej ostatnio zrobiłem. - Właśnie. I zapewne zapyta o to. Wiadomo, Ŝe jesteś przywódcą nowego ruchu skupiającego tych, którzy próbują przebywać w Zewnętrzu, grzebią w ziemi i udają roboty. - To dozwolone. - Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Myślę, Ŝe wielu ludzi uwaŜa cię za dziwaka, a nie bohatera. - MoŜe to się zgadza z moją własną opinią o sobie - rzekł Baley. - Publiczność jest znana z notorycznie krótkiej pamięci. W twoim wypadku bohater moŜe szybko zostać uznany za dziwaka, więc jeśli popełnisz błąd, będziesz miał powaŜne kłopoty. Reputacja, na jaką liczysz… - Z całym szacunkiem, komisarzu, na nic nie liczę. - Reputacja, na jaką zdaniem Wydziału Policji liczysz, nie pomoŜe ci i ja takŜe nie będę w stanie pomóc. Przez chwilę na kamiennej twarzy Baleya pojawił się cień uśmiechu. - Nie chciałbym, aby ryzykował pan swoje stanowisko, podejmując jakąś rozpaczliwą próbę ratowania mnie. Komisarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się równie przelotnie. - Nie musisz się o to martwić. - Dlaczego więc mówi mi pan o tym? - To jest ostrzeŜenie. Nie próbuję cię zniszczyć, zrozum. Daję jedynie przestrogę na przyszłość. Będziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z łatwością moŜesz popełnić błąd, a ja uprzedzam, Ŝe nie wolno go popełnić. Przy tych słowach na twarzy komisarza pojawił się szeroki uśmiech. Baley obrzucił go powaŜnym spojrzeniem. - Czy moŜe mi pan wyjawić, co to za delikatna sprawa? Nie wiem. - Czy chodzi o Aurorę? - R. Geronimo dostał instrukcje, Ŝeby tak powiedzieć w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie wiem. - A więc dlaczego pan twierdzi, Ŝe to bardzo delikatna sprawa? - Daj spokój, Baley, ty jesteś specem od zagadek. Jak myślisz, co sprowadza członka Departamentu Sprawiedliwości do Miasta, skoro mogli ściągnąć cię do Waszyngtonu, tak jak dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, Ŝe przedstawiciel ten marszczy brwi, denerwuje się i niecierpliwi, kiedy nie moŜna cię znaleźć? Twoja decyzja, Ŝeby nie być STRONA 16osiągalnym, była pomyłką, za którą ja nie ponoszę Ŝadnej odpowiedzialności. MoŜe nie był to fatalny błąd, ale sądzę, Ŝe kiepsko zacząłeś. - A pan jeszcze mnie teraz zatrzymuje - powiedział Baley, marszcząc brwi. - Niezupełnie. Gość z Departamentu właśnie się odświeŜa Wiesz, co to za eleganciki. Dołączy do nas, kiedy skończy. Wiadomość o twoim przybyciu została przekazana, więc czekaj, tak samo jak ja. I Baley czekał. Od dawna wiedział, Ŝe film zrobiony wbrew jego woli, chociaŜ pomógł Ziemi, pogorszył jego stosunki w komendzie. Stworzono mu trójwymiarowy portret, który wyróŜniał go z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynił celem ataków. Otrzymał awans i przywileje, ale to takŜe zwiększyło wrogie nastawienie komendy. A im wyŜej awansuje, tym bardziej potłucze się, jeśli spadnie. JeŜeli popełni błąd… Przedstawiciel Departamentu wszedł, obojętnie rozejrzał się wokół, zbliŜył się do biurka Rotha i usiadł. Zachowywał się jak przystało urzędnikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajął sąsiedni fotel. Baley w dalszym ciągu stał i usiłował nie okazywać zdziwienia. Roth mógł go ostrzec, ale nie zrobił tego. Specjalnie tak dobierał słowa, Ŝeby niczego nie zdradzić. Przedstawiciel okazał się kobietą. Nie było Ŝadnego powodu, który by to wykluczał. KaŜdy urzędnik moŜe być kobietą, nawet sekretarz generalny. Kobiety słuŜyły takŜe w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Lecz Baley nie spodziewał się, Ŝe właśnie teraz ją spotka. Historia znała wypadki, kiedy kobiety zajmowały wiele stanowisk w administracji. Wiedział o tym; dobrze znał historię. Jednak obecnie były inne czasy. Kobieta siedziała sztywno wyprostowana w fotelu. Jej mundur niewiele róŜnił się od męskiego, tak samo jak fryzura. Płeć zdradzały jedynie piersi, których wypukłości nie starała się ukryć. Miała około czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Była atrakcyjną kobietą w średnim wieku, dość wysoką brunetką, jeszcze bez śladów siwizny. - Pan jest wywiadowcą Elijahem Baleyem, klasa C-7. To było stwierdzenie, a nie pytanie. - Tak, proszę pani - odpowiedział mimo to Baley. - Ja jestem podsekretarzem i nazywam się Lavinia Demachek. Wcale nie wygląda pan tak jak na filmie, który o panu nakręcono. Często mu to mówiono. - Nie mogli zrobić wiernego portretu, poniewaŜ nie zyskałby wielu widzów, proszę pani - rzekł sucho Baley. - Nie jestem pewna. Wygląda pan lepiej niŜ ten aktor o twarzy dziecka, którego zaangaŜowali. Baley zawahał się sekundę, lecz postanowił zaryzykować, a moŜe po prostu nie mógł się oprzeć pokusie. Powiedział z pewnością siebie: - Ma pani dobry gust. Roześmiała się i Baley odetchnął. - Ale dlaczego kazał mi pan na siebie czekać? - Nie poinformowano mnie o pani przybyciu, a właśnie miałem wolne popołudnie. - Które spędzał pan w Zewnętrzu, jak słyszałam. - Istotnie. - Powiedziałabym, Ŝe jest pan jednym z tych czubków, gdybym nie miała tak dobrego gustu. A więc zamiast tego zapytam, czy jest pan jednym z tych entuzjastów. STRONA 17- Tak, proszę pani. - Spodziewa się pan wyemigrować pewnego dnia i znaleźć nowe światy wśród pustki Galaktyki? - Raczej nie. Mogę juŜ być za stary, ale… - Ile pan ma lat? - Czterdzieści pięć. - No, wygląda pan na tyle. Tak się składa, Ŝe ja mam teŜ czterdzieści pięć lat. - Nie wygląda pani na tyle. - Na więcej czy na mniej? Znów się roześmiała, a potem dodała: - Jednak nie bawmy się w słowne gierki. Czy uwaŜa pan, Ŝe jestem za stara na pionierkę? - Nikt z nas nie moŜe być pionierem bez treningu w Zewnętrzu. Szkolenie najlepiej odbyć za młodu. Mam nadzieję, Ŝe mój syn pewnego dnia stanie na innej planecie. - Naprawdę? Chyba pan wie, Ŝe Galaktyka naleŜy do Światów Zaziemskich. - Jest ich tylko pięćdziesiąt, proszę pani. W Galaktyce są miliony planet nadających się do zasiedlenia - albo do przysposobienia - nie zamieszkanych przez inteligentne formy Ŝycia. - Tak, ale Ŝaden statek nie moŜe opuścić Ziemi bez zgody Przestrzeniowców. - MoŜe ją otrzymamy. - Nie podzielam pańskiego optymizmu, panie Baley. - Rozmawiałem z Przestrzeniowcami, którzy… - Wiem o tym - powiedziała Demachek. - Moim zwierzchnikiem jest Albert Minnim, który dwa lata temu wysłał pana na Solarię. Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. - O ile pamiętam, aktor, który grał jego rolę w tym programie, był do niego bardzo podobny. Pamiętam takŜe, Ŝe szef nie był tym zachwycony. Baley zmienił temat. - Prosiłem podsekretarza Minnima… - Został awansowany, jak panu wiadomo. Baley doskonale rozumiał znaczenie klasy zaszeregowania. - Jaki teraz ma tytuł? - Wicesekretarza. - Dziękuję. Prosiłem wicesekretarza Minnima o pozwolenie na przelot na Aurorę, Ŝeby załatwić tę sprawę. - Kiedy? - Niedługo po powrocie z Solarii. Od tej pory dwukrotnie ponawiałem prośbę. - Jednak nie otrzymał pan upragnionej odpowiedzi? - Nie, proszę pani. - I jest pan zdziwiony? - Jestem rozczarowany. - Niepotrzebnie. - Lekko odchyliła się w fotelu. - Nasze stosunki ze Światami Zaziemskimi są bardzo delikatne. Z pewnością sądzi pan, Ŝe dwie rozwiązane sprawy złagodziły napięcie - i tak jest. Ten okropny program o panu równieŜ bardzo pomógł. Jednak ta poprawa to zaledwie tak mała część - tu zbliŜyła palec wskazujący do kciuka - tak wielkiej całości. - Przy ostatnich słowach szeroko rozłoŜyła ramiona. - W tych okolicznościach - ciągnęła - nie mogliśmy ryzykować wysłania pana na Aurorę, najwaŜniejszy Świat Zaziemski, gdzie mógłby pan zrobić coś, co wywołałoby międzygwiezdne reperkusje. Baley popatrzył jej w oczy. - Byłem na Solarii i nie narobiłem zamieszania. Wprost przeciwnie… STRONA 18- Tak, wiem, lecz był pan tam na Ŝyczenie Przestrzeniowców, a taki wyjazd dzielą całe parseki od wizyty na nasze Ŝądanie. Nie moŜe pan tego nie pojmować. Baley milczał. Kobieta mruknęła, Ŝe to ją nie dziwi i powiedziała: - Od kiedy pańskie prośby zostały przedłoŜone wicesekretarzowi i - zupełnie słusznie - zignorowane, sytuacja zmieniła się na gorsze, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca. - Czy taki jest powód tego spotkania? - CzyŜby zaczynał się pan niecierpliwić, sir? - powiedziała z ironią. - Czy mam nie odbiegać od tematu? - Nie, proszę pani. - Dlaczego? Staję się przecieŜ męcząca. A więc przejdę do sedna sprawy i zapytam, czy zna pan doktora Hana Fastolfe’a. Baley odparł ostroŜnie: - Spotkałem go raz, trzy lata temu, w ówczesnym Kosmopolu. - Polubił go pan, jak sądzę. - Był przyjacielski jak na Przestrzeniowca. Kobieta cicho prychnęła. - WyobraŜam sobie. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, Ŝe przez ostatnie dwa lata stał się on wpływowym politykiem na Aurorze? - Słyszałem, Ŝe zasiada w rządzie, od… od mojego dawnego partnera. - Od R. Daneela Olivawa, pańskiego przyjaciela - robota? - Od mojego byłego partnera. - Z czasów gdy rozwiązał pan ten drobny problem związany z dwoma matematykami na pokładzie statku Przestrzeniowców? - Tak, proszę pani - kiwnął głową Baley. - Widzi pan, jesteśmy dobrze poinformowani. Przez ostatnie dwa lata doktor Han Fastolfe wchodził w skład rządu i był waŜną figurą w ciałach ustawodawczych Aurory, a nawet mówi się o nim jako o przyszłym przewodniczącym. A przewodniczący, jak pan wie, to u nich stanowisko zbliŜone do szefa rządu. - Tak, proszę pani - powiedział Baley, zastanawiając się, kiedy Demachek dojdzie do tej niezwykle delikatnej sprawy, o której wspominał komisarz. Jednak ona się nie spieszyła. - Fastolfe jest… umiarkowany - ciągnęła dalej. - Tak o sobie mówi. UwaŜa, Ŝe sprawy na Aurorze, a takŜe na wszystkich Światach Zaziemskich, zaszły za daleko; pan zapewne jest zdania, iŜ równieŜ zbyt daleko zaszły na Ziemi. Chciałby on trochę ograniczyć zrobotyzowanie, przyspieszyć wymianę pokoleń, związać się i zaprzyjaźnić z Ziemią. Oczywiście, zgadzamy się z nim, ale po cichu. Gdybyśmy zbyt demonstracyjnie okazywali nasze zainteresowanie, wyrządzilibyśmy mu niedźwiedzią przysługę. - Wierzę, iŜ Fastolfe poparłby ziemskie osadnictwo na innych Planetach. - Ja teŜ tak uwaŜam. Jestem przekonana, Ŝe mówił panu o tym. - Tak, proszę pani, kiedy go spotkałem. Demachek złoŜyła dłonie i oparła brodę na czubkach palców. - Czy uwaŜa pan, Ŝe on reprezentuje opinię publiczną Światów Zaziemskich? - Tego nie wiem. - Obawiam się, Ŝe nie. Ci, którzy są z nim, to zwolennicy, a za przeciwników ma zawziętych fanatyków. Tylko zręczność i polityczna i urok osobisty zapewniają mu władzę. Największą słabością Fastolfe’a jest oczywiście sympatia okazywana Ziemi, Ustawicznie wykorzystują to STRONA 19przeciw niemu, zraŜając tych, którzy pod innymi względami podzielają jego poglądy. JeŜeli zostanie pan wysłany na Aurorę, kaŜdy popełniony tam błąd wzmocni nastroje antyziemskie i osłabi pozycję Fastolfe’a - być moŜe ostatecznie. Ziemia po prostu nie moŜe podjąć takiego ryzyka. - Rozumiem - mruknął Baley. - Lecz Fastolfe chce je podjąć. To on spowodował, Ŝe wysłano pana na Solarię, kiedy dopiero dochodził do władzy i był naraŜony na ataki. Jednak wtedy mógł utracić tylko swoje stanowisko, natomiast teraz musimy troszczyć się o los ponad ośmiu miliardów Ziemian. To sprawia, Ŝe obecna sytuacja jest niezwykle delikatna. Urwała i Baley w końcu był zmuszony zadać pytanie: - O jakiej sytuacji pani mówi? - Wygląda na to - odparła Demachek - Ŝe Fastolfe został zamieszany w powaŜny i bezprecedensowy skandal. Jeśli będzie niezręczny, grozi mu śmierć polityczna w ciągu kilku tygodni. Przy nadludzkiej zręczności moŜe przetrwa parę miesięcy. Jednak wcześniej czy później zostanie zniszczony jako siła polityczna na Aurorze. A to, pan rozumie, byłoby prawdziwą katastrofą dla Ziemi. - Czy wolno zapytać, o co jest oskarŜany? Korupcja? Zdrada? - Nic podobnego. Jego osobiste zalety są niepodwaŜalne, nawet przez wrogów. - A zatem zbrodnia z namiętności? Morderstwo? - Niezupełnie morderstwo. - Nie rozumiem. - Na Aurorze Ŝyją ludzie, panie Baley. A takŜe roboty - w większości podobne do naszych, przewaŜnie niewiele nowocześniejsze. Jednak jest tam kilka humanoidalnych robotów, tak podobnych do ludzi, Ŝe nie moŜna ich odróŜnić. - Wiem o tym doskonale - skinął głową. - Zakładam, Ŝe zniszczenie humanoidalnego robota nie jest morderstwem w dosłownym znaczeniu tego słowa. Baley nachylił się ku niej gwałtownie i krzyknął: - Jehoshaphat, kobieto! Skończ z tymi gierkami. Czy chcesz mi powiedzieć, Ŝe doktor Fastolfe zabił R. Daneela? Roth zerwał się na równe nogi i najwyraźniej zamierzał rzucić na Baleya, ale podsekretarz Demachek powstrzymała go machnięciem ręki. Nie była dotknięta słowami wywiadowcy. - W tych okolicznościach wybaczam panu brak szacunku. Nie, R. Daneel nie został zabity. On nie jest jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze. Inny taki robot, nie R. Daneel, został zamordowany - w pewnym sensie. Mówiąc dokładnie, jego mózg został całkowicie zniszczony; wprowadzono go w trwały i nieodwracalny roboblok. - I twierdzą, Ŝe zrobił to doktor Fastolfe? - Tak mówią jego wrogowie. Ekstremiści, którzy chcą, aby Galaktykę zamieszkiwali tylko Przestrzeniowcy, a Ziemianie zniknęli ze wszechświata. Jeśli zdołają oni w nadchodzących tygodniach doprowadzić do przyspieszonych wyborów, na pewno przejmą całkowitą kontrolę nad rządem, oczywiście z katastrofalnym skutkiem. - Dlaczego ten roboblok ma takie znaczenie? Nie rozumiem. - Nie jestem pewna - odparła Demachek. - Nie twierdzę, Ŝe rozumiem politykę Aurory. Domyślam się, Ŝe humanoid był w jakiś sposób powiązany z planami ekstremistów i jego zniszczenie rozwścieczyło ich. - Bardzo trudno jest zrozumieć działania tych ludzi i tylko wprowadziłabym pana w błąd, gdybym próbowała je interpretować. STRONA 20Baley z trudem się opanował pod jej spokojnym spojrzeniem. - Po co mnie wezwano? - spytał cicho. - Ze względu na Fastolfe’a. JuŜ raz poleciał pan w kosmos, Ŝeby rozwiązać zagadkę, i powiodło się panu. Fastolfe chce, aby udał się pan na Aurorę i odkrył, kto jest odpowiedzialny za roboblok. UwaŜa, Ŝe to jego jedyna szansa powstrzymania ekstremistów. Nie jestem robotykiem. Nic nie wiem o Aurorze… O Solarii teŜ nic pan nie wiedział, a jednak odniósł sukces. Chodzi o to, Baley, Ŝe my równie gorąco jak Fastolfe pragniemy odkryć, co naprawdę zaszło. Nie chcemy jego klęski, gdyŜ wówczas Ziemia stałaby się obiektem ataków ekstremistycznie nastawionych Przestrzeniowców, zacieklejszych niŜ kiedykolwiek Przedtem. Musimy temu zapobiec. - Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. To zadanie graniczy z… - Z niemoŜliwością. Wiemy o tym, ale nie mamy wyboru, i Fastolfe nalega, a obecnie popiera go cały rząd Aurory. Gdyby odmówił pan lub gdybyśmy pana nie puścili, narazilibyśmy się na wściekłość Aurorian. Jeśli poleci pan i odniesie sukces, będziemy ocaleni, a pan zostanie odpowiednio wynagrodzony. - A jeśli polecę i zawiodę? - Zrobimy wszystko, Ŝeby wina spadła na pana, a nie na Ziemię. - Innymi słowy, Ŝeby nie posypały się urzędnicze głowy. - MoŜna to ująć tak: zostanie pan rzucony na poŜarcie wilkom w nadziei, iŜ zostawią w spokoju Ziemię. Jeden człowiek za naszą planetę to niezły interes. - Wygląda na to, Ŝe skoro na pewno poniosę klęskę, równie dobrze mogę nie lecieć. - Dobrze pan wie, Ŝe tak nie jest - powiedziała łagodnie Demachek. - Aurora poprosiła o pana i nie moŜe pan odmówić. A czemu miałby pan odmawiać? Od dwóch lat starał się pan o pozwolenie na lot i denerwował, Ŝe nie otrzymuje zgody. - Chciałem tam polecieć w pokoju, aby uzyskać pomoc w zasiedlaniu nowych światów, a nie… - Nadal moŜe się pan starać o pomoc w urzeczywistnieniu tego marzenia, Baley. ZałóŜmy, Ŝe się panu powiedzie. Istnieje taka moŜliwość. Fastolfe będzie bardzo zobowiązany i moŜe zrobić w tej sprawie znacznie więcej niŜ kiedykolwiek. A i my takŜe będziemy dostatecznie wdzięczni, Ŝeby pomóc. Czy to nie jest warte ryzyka, nawet tak wielkiego? Choć szansę sukcesu są małe, jednak jeŜeli nie pojedzie pan, będą równe zeru. Proszę o tym pomyśleć, ale nie za długo. Baley zacisnął usta i w końcu, pojmując, Ŝe nie ma innego wyjścia, zapytał: - Ile mam czasu do… Demachek przerwała mu w pół słowa: - Chodźmy. Czy nie wyjaśniłam, Ŝe nie ma wyboru ani czasu? Odlatuje pan… - spojrzała na zegarek - …za niecałe sześć godzin. Kosmoport znajdował się na wschodnich przedmieściach Miasta, w niemal całkowicie opuszczonym sektorze, który był juŜ na obszarze Zewnętrza. WraŜenie łagodziło nieco to, Ŝe kasy biletowe i poczekalnie znajdowały się jeszcze w Mieście, a do statku dojeŜdŜało się przez doczepiony rękaw. Zwykle wszystkie odloty miały miejsce w nocy, kiedy ciemności osłabiały efekt otwartej przestrzeni. W porcie nie dostrzegało się zbyt duŜego ruchu, jak na liczebność ziemskiej populacji. Ziemianie bardzo rzadko opuszczali planetę, więc podróŜnymi byli przewaŜnie przedstawiciele biznesu, który reprezentowali Przestrzeniowcy i roboty. Elijah Baley, czekając aŜ statek będzie gotowy na przyjęcie pasaŜerów, juŜ tęsknił za Ziemią. Bentley siedział obok w ponurym milczeniu. W końcu powiedział: - Wcale nie spodziewałem się, Ŝe mama zechce przyjść. STRONA 21Baley kiwnął głową. - Ja teŜ nie. Pamiętam, jak zareagowała, kiedy leciałem na Solarię. Teraz było tak samo. - Zdołałeś ją uspokoić? - Robiłem, co mogłem. UwaŜa, Ŝe na pewno zginę w katastrofie albo Przestrzeniowcy zabiją mnie na Aurorze. - Wróciłeś z Solarii. - Dlatego niechętnie puszcza mnie po raz drugi. Myśli, Ŝe kuszę los. Jednak jakoś sobie poradzi. Teraz twoja kolej, Ben. Bądź przy niej i cokolwiek będziesz robił, nie wspominaj nigdy o zasiedlaniu nowej planety. Właśnie to ją niepokoi. Czuje, Ŝe pewnego dnia ją opuścisz i Ŝe nigdy cię nie zobaczy. - To jest prawdopodobne - odparł Ben. - Być moŜe ty potrafisz pogodzić się z tym, ale ona nie, więc nie dyskutujcie na ten temat podczas mojej nieobecności. Dobrze? - Zgoda. Sądzę, Ŝe ona jest trochę zazdrosna o Gladię. Baley przeszył go wzrokiem. - Czy ty… - Nie powiedziałem ani słowa. Jednak ona teŜ widziała ten film i wie, Ŝe Gladia przebywa na Aurorze. - I co z tego? To duŜa planeta. Czy myślisz, Ŝe Gladia Delmarre powita mnie w kosmoporcie? Jehoshaphat, Ben, czy twoja matka nie rozumie, Ŝe ten kiczowaty film był w dziewięciu dziesiątych fikcją? Ben z widocznym wysiłkiem zmienił temat. - To takie zabawne - powiedział - siedzisz tu bez Ŝadnego bagaŜu. - I tak jest go za duŜo. Mam na sobie ubranie, prawda! Zdejmę ciuchy zaraz po wejściu na pokład. Zabiorą je, potraktują chemikaliami i wystrzelą w kosmos. Potem, kiedy juŜ mnie okadzą, wyczyszczą i wypolerują, na zewnątrz i od środka, dadzą nowe. JuŜ raz przez to przeszedłem. Znów zapadła cisza, którą przerwał Ben: - Wiesz co, tato… - i urwał. Spróbował ponownie: - Wiesz co, tato… - lecz i tym razem nie poszło mu lepiej. Baley spojrzał na niego uwaŜnie. - Co chcesz powiedzieć, Ben? - Tato, czuję się okropnym dupkiem mówiąc to, ale chyba muszę. Nie reprezentujesz typu bohatera. Nawet ja nigdy cię z takiego nie uwaŜałem. Jesteś porządnym facetem i najlepszym ojcem na świecie, ale nie bohaterem. Baley mruknął coś pod nosem. - A jednak - ciągnął Ben - jeśli się zastanowić, to ty wymazałeś Kosmopole z map; ty przeciągnąłeś Aurorę na naszą stronę; to ty zacząłeś ten projekt osadnictwa na nowych planetach. Tato, zrobiłeś dla Ziemi więcej niŜ cały rząd razem wzięty. Dlaczego tak cię nie doceniają? - PoniewaŜ nie jestem typem bohatera i dlatego, Ŝe zaszkodził mi ten głupi film. Przysporzył mi wrogów w Wydziale Policji,, zdenerwował matkę i obdarzył mnie reputacją, jakiej nie mogę i sprostać. Biper na jego przegubie zamigotał i Baley wstał. - Muszę juŜ iść, Ben. - Wiem. Jednak chciałem powiedzieć, tato, Ŝe ja cię podziwiam. A tym razem, kiedy wrócisz, usłyszysz to od wszystkich, nie tylko ode mnie. STRONA 22Baley poczuł, Ŝe się rozkleja. Gwałtownie skinął głową, połoŜył synowi rękę na ramieniu i wymamrotał: - Dzięki. UwaŜaj na siebie i na mamę, kiedy mnie nie będzie. Odszedł i nawet nie odwrócił głowy. Powiedział Benowi, Ŝe leci na Aurorę omówić projekt osadnictwa. Gdyby tak było, mógłby wrócić z sukcesem. A tak… Powrócę w niełasce - pomyślał. - JeŜeli w ogóle to mi się uda. Daneel Baley juŜ po raz trzeci miał lecieć kosmolotem, wiedział więc dobrze, czego ma oczekiwać. PrzeŜyje uczucie odizolowania, poniewaŜ nikogo nie spotka, oprócz (ewentualnie) robota. Zostanie poddany temu całemu medycznemu okadzaniu i wyjaławianiu, przygotowującemu go do spotkania z Przestrzeniowcami, którzy uwaŜali Ziemian za chodzące zbiorniki najrozmaitszych infekcji. Jednak teraz nie zrobi to na nim wraŜenia. I na pewno nie odczuje tak bardzo opuszczenia Miasta. Jest przygotowany na otwartą przestrzeń. Tym razem moŜe nawet poprosi, Ŝeby pokazano mu kosmos - pomyślał odwaŜnie z uczuciem lekkiego ściskania w Ŝołądku. - Czy wygląda on inaczej niŜ na zdjęciach nocnego nieba, zrobionych na obszarach Zewnętrza? Przypomniał sobie, jak pierwszy raz ujrzał kopułę planetarium (rzecz jasna, stojącego bezpiecznie w granicach Miasta). Wiedział wówczas, Ŝe nie znajduje się na otwartej przestrzeni, więc nie odczuwał lęku. Potem jeszcze dwukrotnie - nie, trzykrotnie - był nocą w Zewnętrzu, gdzie przyglądał się prawdziwym gwiazdom na prawdziwym nieboskłonie. Robiły mniejsze wraŜenie niŜ kopuła planetarium. Kiedy jednak powiał chłodny wietrzyk świadczący o tym, Ŝe znajduje się poza Miastem, odczuwał niepokój, choć widok był mniej groźny niŜ za dnia, bowiem ciemność otaczała go grubym murem. Czy obraz, który ujrzy przez iluminator kosmolotu, będzie podobny do tego, co widział w planetarium czy teŜ do nocnego ziemskiego nieba? A moŜe zrobi całkiem inne wraŜenie? Baley skoncentrował się na tych rozwaŜaniach, odsuwając myśli o rozstaniu z Jessie, Benem i Miastem. W przypływie odwagi odmówił jazdy samochodem i uparł się, Ŝe z poczekalni do kosmolotu przejdzie pieszo w towarzystwie robota, który po niego przybył. W końcu to krótki odcinek drogi i do tego dobrze zadaszony. Rękaw był tylko lekko wygięty i obejrzawszy się za siebie, Baley dojrzał stojącego na drugim końcu Bena. Niedbale machnął mu ręką, jakby wsiadał na ekspresstradę do Trenton, a Ben wyrzucił ramiona nad głowę, układając palce obu rąk w staroŜytny znak zwycięstwa. Zwycięstwa? PróŜne nadzieje - pomyślał Baley i starając się odegnać ponure myśli, zaczął się zastanawiać, jak by to było, gdyby razem z innymi pasaŜerami, takŜe źle znoszącymi otwartą przestrzeń, miał odlecieć w biały dzień, kiedy metalowa powłoka statku lśni w słońcu. Jak by przeŜywał to zamknięcie w maleńkim blaszanym świecie, który ma się zaraz oderwać od Ziemi i zatracić w przestrzeni, a po pokonaniu bezkresu nicości znaleźć się w innym… Starał się poruszać miarowym krokiem, zachowując kamienny wyraz twarzy. Jednak idący obok robot zatrzymał go. STRONA 23- Źle się pan czuje, sir? (Nie „panie”, tylko „sir”. To był robot z Aurory.) - Nic mi nie jest, chłopcze - odparł szorstko Baley. - Ruszaj. Nie odrywał oczu od ziemi i nie podniósł ich, dopóki nie podeszli do pojazdu kosmicznego. Statek przysłali Aurorianie! Był tego pewien. Obrysowany ciepłym blaskiem lamp, wznosił swój długi, smukły kadłub - potęŜniejszy od kosmolotów wytwarzanych na Solarii. Baley wszedł do środka i porównanie znów wypadło na korzyść Aurorian. Kabina, którą miał zajmować, była większa niŜ dwa lata temu, bardziej luksusowa i wygodna. Dobrze wiedział, czego oczekiwać, więc bez wahania zdjął z siebie ubranie. (Podejrzewał, Ŝe spalą je w płomieniu plazmowym - Na pewno mu go nie oddadzą, kiedy będzie miał wrócić na Ziemię - o ile w ogóle wróci. Poprzednio nie oddali.) Nie otrzyma Ŝadnej odzieŜy, dopóki nie zostanie starannie wykąpany, ostrzyŜony, zbadany i zaszczepiony. Niemal wyczekiwał tych upokarzających zabiegów. Przynajmniej pozwolą mu zapomnieć o tym, co go czeka. Ledwie poczuł przyspieszenie i nim zdąŜył sobie z tego zdać sprawę, juŜ opuścili Ziemię i znaleźli się w kosmosie. WłoŜywszy wreszcie nowy strój, Baley bez entuzjazmu obejrzał się w lustrze. Materiał był gładki i błyszczący, a przy kaŜdym poruszeniu mienił się róŜnymi kolorami. Nogawki spodni opinały kostki i wchodziły do butów, które same dopasowały się do stóp. Bluza miała długie bufiaste rękawy, a do kołnierza był przypięty kaptur, który mógł w razie potrzeby zakryć głowę. Dłonie osłaniały przezroczyste rękawiczki. Wiedział, Ŝe został tak ubrany nie dla jego wygody, lecz aby zmniejszyć niebezpieczeństwo groŜące Przestrzeniowcom. Baley pomyślał, Ŝe powinien odczuwać nieprzyjemne gorąco i wilgoć. Jednak z wyraźną ulgą stwierdził, Ŝe nawet się nie poci. Zwrócił się więc do robota, który nadal mu towarzyszył. - Chłopcze, czy te ciuchy mają regulowaną temperaturę? - Istotnie, sir. To ubranie na kaŜdą pogodę, bardzo chętnie noszone. A takŜe niezwykle drogie. Niewielu na Aurorze moŜe sobie na nie pozwolić. - Tak? Jehoshaphat! Spojrzał na robota. Wyglądał na prymitywny model i właściwie niewiele róŜnił się od ziemskich, a mimo to przy formułowaniu zdań wykazywał subtelność, jakiej brakowało maszynom Ziemian. Mógł na przykład nieznacznie zmieniać wyraz twarzy. Uśmiechnął się lekko, gdy informował, Ŝe Baley otrzymał coś, na co niewielu Aurorian mogło sobie pozwolić. Materiał, z którego wykonano robota, przypominał metal, a jednak zachowywał się jak tkanina, rozciągająca się przy kaŜdym ruchu i ciesząca oko kontrastowymi kolorami. Krótko mówiąc, jeśli nie przyjrzało mu się dokładnie i z bliska, robot, chociaŜ zdecydowanie niehumanoidalny, wydawał się ubrany. Baley zapytał go: - Jak mam na ciebie mówić, chłopcze? - Jestem Giskard, sir. - R. Giskard? - Jeśli pan chce, sir. - Czy na tym statku jest biblioteka? - Tak, sir. - Czy moŜesz znaleźć mi ksiąŜkofilmy o Aurorze? - Jakiego typu, sir? STRONA 24- O historii, naukach politycznych, geografii - czymkolwiek, co pomoŜe mi zrozumieć mieszkańców. - Tak, sir. - I projektor. - Tak, sir. Gdy robot wyszedł przez podwójne drzwi, Baley uświadomił sobie, Ŝe podczas podróŜy na Solarię nawet nie przyszło mu do głowy, aby wykorzystać czas na nauczenie się czegoś poŜytecznego. W ciągu ostatnich dwóch lat zrobił wyraźne postępy. Pchnął drzwi, którymi przed chwilą wyszedł robot, lecz nie ustąpiły. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Obejrzał więc pomieszczenie. ZauwaŜył ekran projektora i spróbował go włączyć. Nagle ryknęła muzyka, a kiedy w końcu zdołał ją przyciszyć, słuchał z dezaprobatą. Blaszana i niemelodyjna. Brzmiała tak, jakby instrumenty orkiestry były dziwnie rozstrojone. Potknął innych przełączników i wreszcie ukazał się obraz. Zobaczył mecz piłki noŜnej, grany najwidoczniej w stanie niewaŜkości. Piłka wędrowała po liniach prostych, a gracze - zbyt liczni po obu stronach - z płetwami na plecach, łokciach i ramionach szybowali w powietrzu. Niezwykły widok sprawił, Ŝe Baleyowi zakręciło się w głowie. Kiedy pochylił się, by wyłączyć projektor, usłyszał, Ŝe drzwi się otwierają. Spodziewając się R. Giskarda, z początku zauwaŜył tylko, Ŝe to nie on. Dopiero po chwili pojął, Ŝe widzi humanoidalną postać o szerokiej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi i krótkich, płowych włosach, ubraną w klasyczny garnitur. - Jehoshaphat! - powiedział Baley zduszonym głosem. - Partnerze Elijahu - odezwał się tamten podchodząc bliŜej z lekkim uśmiechem na powaŜnej twarzy. - Daneel! - krzyknął Baley, obejmując robota i przyciskając go do piersi. - Daneel! Baley trzymał Daneela, jedyny znajomy obiekt na statku i jedyną nić łączącą z przeszłością. Przywarł doń ze wzruszeniem i ulgą. Potem pomału pozbierał myśli i zrozumiał, Ŝe nie trzyma Daneela, tylko R. Daneela - Robota Daneela Olivawa. Tulił go, a ten ściskał swego partnera lekko i pozwalał się obejmować. Sądził, Ŝe ta czynność sprawia przyjemność ludzkiej istocie, więc ją znosił, gdyŜ pozytonowe zasoby mózgu nie pozwalały mu się odsunąć i rozczarować oraz zawstydzić człowieka. NiepodwaŜalne Pierwsze Prawo Robotyki głosi: „Robot nie moŜe zranić Ŝadnej ludzkiej istoty…” - a odrzucenie przyjacielskiego gestu zraniłoby tego człowieka. Powoli, starając się nie zdradzać zmieszania, Baley puścił robota. Na koniec jeszcze lekko ścisnął jego ramiona. - Nie widziałem cię, Daneelu - powiedział - od kiedy przyprowadziłeś na Ziemię ten statek z dwoma matematykami. Pamiętasz? - Oczywiście, partnerze Elijahu. Miło mi cię widzieć. - Odczuwasz coś, prawda? - spytał Baley. - Nie umiem tego określić w kategoriach ludzkich doznań, partnerze Elijahu Jednak mogę rzec, iŜ na twój widok moje myśli biegną szybciej, a siła grawitacji zdaje się w mniejszym stopniu oddziaływać na moje zmysły. WyobraŜam sobie, Ŝe ten stan w przybliŜeniu odpowiada wraŜeniom, które określiłbyś mianem przyjemności. Baley kiwnął głową. STRONA 25- Cokolwiek czujesz na mój widok, partnerze, jeśli jest to lepsze od stanu, w jakim jesteś, kiedy mnie nie widzisz, zupełnie mi odpowiada - nie wiem, czy nadąŜasz za tokiem mojego rozumowania. Skąd się tu wziąłeś? - Giskard Reventlov zameldował, Ŝe zostałeś… - urwał Daneel. - Oczyszczony? - spytał ironicznie Baley. - Zdezynfekowany - rzekł Daneel. - Wtedy uznałem, Ŝe czas się pokazać. - Chyba nie obawiałeś się infekcji? - Oczywiście, Ŝe nie, partnerze Elijahu, ale inni na statku nie chcieliby ze mną przestawać. Mieszkańcy Aurory są wyczuleni na ryzyko zaraŜenia, czasami w stopniu przekraczającym rzeczywiste niebezpieczeństwo. - Rozumiem, ale nie pytałem, dlaczego jesteś tu w tej chwili. Pytałem, dlaczego w ogóle tu jesteś? - Doktor Fastolfe, do którego naleŜę, polecił mi udać się na ten statek z kilku waŜnych powodów. UwaŜał, Ŝe od początku tej niewątpliwie trudnej dla ciebie misji powinieneś mieć przy sobie coś znajomego. - To bardzo uprzejmie z jego strony. Jestem mu wdzięczny. R. Daneel skłonił się nisko. - Doktor Fastolfe sądził równieŜ, Ŝe to spotkanie zrobi na mnie - tu robot zawahał się - odpowiednie wraŜenie. - Sprawi przyjemność, Daneelu. - Jeśli wolno mi uŜyć tego określenia, tak. A trzeci - najwaŜniejszy powód - to… W tym momencie drzwi ponownie otworzyły się i wszedł R. Giskard. Baley na jego widok poczuł nagły przypływ niezadowolenia. Miał przed sobą niezaprzeczalnie maszynę, a jej obecność w jakiś sposób podkreślała charakter Daneela (R. Daneela - nagle pomyślał Baley), mimo iŜ był on znacznie doskonalszą wersją robota. Baley nie chciał takiego zwracania uwagi na robocią naturę Daneela; nie podobało mu się zmieszanie, jakie odczuwał z tego powodu, Ŝe nie potrafi traktować swego partnera inaczej niŜ człowieka, któremu trudno się wysłowić. - Co jest, chłopcze? - rzucił zniecierpliwiony. - Sir, przyniosłem filmoksiąŜki, które chciał pan obejrzeć, i czytnik. - Dobrze, połóŜ je tu. PołóŜ. I moŜesz wyjść. Daneel zostanie ze mną. - Tak, sir. Oczy robota - lekko świecące, zauwaŜył Baley, w odróŜnieniu od oczu Daneela - przelotnie zatrzymały się na R. Daneelu, jakby w oczekiwaniu na polecenia od zwierzchnika, lecz ten rzekł spokojnie: - Uczynisz właściwie, przyjacielu Giskardzie, zostając pod drzwiami na zewnątrz. - Tak zrobię, przyjacielu Daneelu - odrzekł robot. Wyszedł, a Baley zapytał z niechęcią w głosie: - Dlaczego on musi stać pod moimi drzwiami? Czy jestem więźniem? - Z Ŝalem muszę przyznać, Ŝe tak - odparł R. Daneel. - Chodzi o to, iŜ podczas podróŜy nie wolno ci rozmawiać z załogą statku. Jednak powód obecności Giskarda jest inny i dlatego muszę cię poprosić, partnerze Elijahu, Ŝebyś nie mówił „chłopcze” ani do Giskarda, ani do jakiegokolwiek innego robota. Baley zmarszczył brwi. - Czy on nie lubi tego słowa? Prezentuję wybrane opowiadania Science-Fiction. Opowiadania pisane są z pasją przez i dla miłośników gatunku SF. Nie tworzono ich dla korzyści materialnych, dlatego możesz czytać je całkowicie za darmo. Zapraszam do lektury – gwarantuję spore emocje! Jeżeli chcesz, aby Twoje opowiadanie Science-Fiction dołączyło do już zebranych w tym dziale – skontaktuj się poprzez formularz kontaktowy bloga. Opowiadanie SF: „Problem Kozłowski” Człowiek zawsze dąży do prawdy. Jej poznanie nie zawsze jednak przynosi szczęście. Truizm – wiem, jednak przeważnie będąc świadomym zagrożenia związanego z poznaniem prawdy i tak nie przestajemy do niej dążyć. Mówi się również, że przed prawdą nie da się uciec. Człowiek jej szuka, ale też ona szuka człowieka. „Problem Kozłowski” to opowiadanie science-fiction o poszukiwaniu wiedzy, o determinacji jednostki w dążeniu do poznania prawdy, mimo przeciwności i kłód rzucanych pod nogi nie tylko przez los. Poznaj pana Kozłowskiego, który próbuje rozgryźć zagadkę nagłego zniknięcia obcej cywilizacji ze swojej rodzimej planety. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Granice” W naszym życiu nieustannie ścieramy się z granicami, których często pokonać nie możemy lub zwyczajnie nie chcemy. Rozwój technologii tego problemu chyba nigdy nie rozwiąże, a być może nawet go pogłębi. Prezentuję opowiadanie SF o wiecznej barierze – ścianie oddzielającej świat rzeczywisty od marzeń, pokolenie młode od starszego i niepokój związany z nieuniknionymi zmianami od spokoju bierności. To opowiadanie nie o tym, jak skutecznie z tymi granicami walczyć, lecz o tym jak zaakceptować ich istnienie. „Granice” wydaje się być opowiadaniem idealnym na długi i deszczowy jesienny wieczór. Jak powiedziała żona, jest to najsmutniejsze moje opowiadanie. Długo zbierałem się do jego napisania, obawiając się, że nie będę w stanie dobrze przedstawić dylematów i wewnętrznego bólu głównej bohaterki. O dziwo natchnienie znalazłem przebywając na wczasach, otoczony słońcem, złotym piaskiem i ciepłem. Jak w tym rajskim otoczeniu mogłem napisać ten dość smutny tekst, również dla mnie pozostanie tajemnicą. Gorąco zapraszam jednak do lektury. „Granice” jest moim „najpełniejszym” opowiadaniem i jednym z ulubionych. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Tym, których to zainteresuje” Krótkie opowiadanie science-fiction o konflikcie z obcą rasą, który szybko przerodził się w wojnę totalną. Nie chcę zdradzać więcej szczegółów, gdyż każde zdanie może zepsuć niespodziankę, jaką przygotowałem pod koniec tekstu. Tworząc to opowiadanie kolejny raz przekonałem się, że skrupulatne planowanie fabuły przed rozpoczęciem pisania nie ma większego sensu. Opowiadanie to miało bowiem wyglądać zupełnie inaczej. Po pierwszej napisanej według planu stronie wszystko skasowałem i zacząłem od nowa. Efekt końcowy okazał się lepszy niż zaplanowany i mam nadzieję, że spodoba się czytelnikom. Zapraszam do lektury! Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Czym była Europa, kosmiczny kocie?” Gościnne, krótkie opowiadanie, które skutecznie poprawi humor największym malkontentom :). Na świecie trwa całkowicie realny kryzys. Sytuacja polityczna oraz napięcia rosnące między państwami ogarniętymi kryzysem napawają nas wątpliwościami, co do przyszłości Europy i świata. Oglądając telewizje czekamy na najgorsze, przekonani, że w końcu któraś ze stron odda pierwszy strzał. Po burzy jednak zawsze przychodzi spokój, ale jego oblicze zależy w wielkiej mierze od znaku czasów, w jakim zostanie uformowany. Jaka będzie przyszłość nowego społeczeństwa, którego opoką będą gwiezdne technologie, loty w kosmos i mitrężenie czasu na oglądanie śmiesznych filmików w internecie…? Czy polskie plemię nadal wydawać na świat będzie jednostki wybitne? A jeśli tak to na usługach jakiego mocarstwa będą one pracować? Czy będą to Amerykanie? Ruscy? A może ktoś, kogo całkowicie się nie spodziewaliśmy…? Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Przejście” „Przejście” to potoczna nazwa podróży podprzestrzennej. Wynalezienie i okiełznanie tej technologii pozwoliło ludziom kolonizować bardzo odległe światy. Nie był to jednak system idealny. „Przeskok” miał poważną wadę, którą z powodzeniem skrywano przed opinią publiczną. Dzięki intensywnemu propagowaniu „przejścia” ciągle zgłaszały się nowe rzesze ochotników – marzycieli, gotowych dokonać „skoku” w podprzestrzeń. Co dwa lata, na zasadzie konkursu, wybierono spośród nich najlepszych. Właśnie dobiegła końca XXIV edycja. Zwycięzca będzie miał zaledwie parę dni na pożeganie się z ojczystą planetą. Nie to jednak było największym problemem. Będzie musiał bowiem stawić czoło prawdzie, o której istnieniu nie mógł mieć pojęcia… Jeden z najlepszych i najciekawszych tekstów spośród wszystkich prezentowanych. Zapraszam do lektury! Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Upadek Peliona” Pod koniec XXIII wieku ludzkość została odkryta przez obce cywilizacje. „Przybysze” okazali się posłańcami hiobowej wieści. Przynieśli z gwiazd przestrogę przed żądną podbojów trzecią rasą, zmierzającą ku Ziemi. Wielka wojna była nieunikniona. Człowiek dostał czas na mobilizację i przygotowanie się do dnia próby. Czy dobrze się przygotował? Czy ludzkość jest w stanie wygrać najważniejszy bój o przetrwanie? Oczy całego świata zwrócone są na planetę Pelion – najbardziej wysunięty przyczółek ludzkiej cywilizacji. Pelion jako pierwszy musi stawić czoła nowemu zagrożeniu. Wynik tej bitwy będzie miał wpływ na przebieg całej wojny. Najdłuższe opowiadanie, jakie udało mi się napisać. Jest to część całej historii globalnego konfliktu, którą kiedyś na pewno spiszę i opublikuję jako powieść pt. „Cena prawdy”. Na dzień dzisiejszy przedstawiam zakończone opowiadanie o upadku Peliona z perspektywy kilku bohaterów, którzy próbują przetrwać bitwę. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Ostatni pionier” Wyobraź sobie świat, gdzie nikt już nie pamięta o zdobywcach kosmosu, świat w którym nowe planety podbijają wyłącznie autonomiczne maszyny, przekazujące na Ziemię perfekcyjne holozapisy obcych światów. W świecie tym domowe projektory rozgrzewają idealnie rzeczywiste projekcje z powierzchni odległych planet i wydaje się, że nikomu nie zechce się zrzucić ciepłych pantofli, aby poczuć adrenalinę normalnej podróży międzyplanetarnej. Jest jednak jeden desperat, który wygrywa walkę o wznowienie ludzkiej eksploracji. Wyrusza w trudną podróż, by zbadać jedyną planetę, z którą stracono połączenie. Wynik tej podróży przekroczy wszelkie oczekiwania. Fascynująca opowieść o walce człowieka nie tylko z kosmosem, czy samym sobą, ale przede wszystkim z odległą planetą, która broni swojej tajemnicy. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Powrót” Statek badawczy „Convic” powraca z wieloletniej wyprawy poza układ słoneczny. Dokuje na stacji orbitującej wokół Ziemi. Jeden z członków załogi „Convica” przypadkiem poznaje młodego ucznia tutejszej Akademii Astronautycznej. Adept pomaga przybyszowi przetrwać bolesny okres „przysposobienia”. Między nimi zawiązuje się przyjaźń. W wyniku wypadku na stacji, obaj ocierają się o śmierć. Wydarzenie to pozwoliło jednemu z nich przekonać się o błędzie, jaki popełnił. Błąd na szczęście da się naprawić. To opowieść o pragnieniu odkrywania nowych światów, szukaniu swojego miejsca, ale również o nostalgii za okresem niewinności. Inspiracją do opowiadania była ścieżka dźwiękowa z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna”. Zapraszam do lektury. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Reaktor” Krótkie opowiadanie inspirowane muzyką z filmu „Event Horizon”. Dr Harris ma niemiłą przygodę z przeciekiem w reaktorze. Lokalizacja awarii w warunkach nieważkości wymaga nie lada umiejętności i odrobiny szczęścia, którego wyraźnie doktorowi zabrakło. Uwaga – w końcówce może zaskoczyć :). Zapraszam do lektury. Czytaj dalej >> Opowiadanie SF: „Kometa” Biłem się z myślami, czy opublikować to opowiadanie. Jest to bowiem moja pierwsza próba własnej twórczości i to widać. Tekst powstał niemal 20 lat temu. W „Komecie” jednak zawarta jest spora dawka młodzieńczej, niczym nie skrępowanej literatury, którą wyjątkowo przyjemnie się tworzyło. Pomyślałem zatem, że przedstawię czytelnikom to opowiadanie. Nie będę się wypierał czasu, w którym się uczyłem pisać. Proszę jednak o sporą wyrozumiałość, to moja pierwsza space-opera :). Szeregowiec Hunter od kilku lat stacjonuje na transportowcu „Deneb”. Poranne alarmy nie zdarzają się tam często. Alarmem zaczyna się dzień, który dla Huntera okaże się przełomowy. Źle ułożona procedura obronna naraża na niebezpieczeństwo członków załogi. Hunter decyduje się walczyć z systemem. Przeżyj wraz z nim dzień w przyszłości pełen wrażeń. Czytaj dalej >> chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 200 osób, 130 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron) STRONA 2ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 2 PRZEŁOŻYŁ EDWARD SZMIGIEL TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT STRONA 3SUSAN CALVIN Trzecie napisane przeze mnie opowiadanie o robotach pt. „Kłamca!” wprowadziło Susan Calvin, w której bezzwłocznie się zakochałem. Od tamtej chwili tak zdominowała moje myśli, że po trochu wyparła Powella i Donovana z ich pozycji Ta dwójka wystąpiła tylko w trzech opowiadaniach zawartych w poprzednim rozdziale oraz w czwartym pt „Ucieczka!”, w którym pojawiają się obok Susan Calvin. Kiedy spoglądam wstecz na moją karierę, jakimś cudem odnoszę wrażenie, że musiałem chyba umieścić kochaną Susan w niezliczonych opowiadaniach — faktycznie zaś pojawiła się tylko w dziesięciu, a wszystkie one znalazły się w niniejszym dziele. W dziesiątym opowiadaniu pt. „Kobieca intuicja” Susan jest już starszą pannicą, która jednak nie straciła nic ze swojego zgryźliwego uroku. Nawiasem mówiąc, zauważyliście, że choć większość opowiadań z Susan Calvin została napisana w okresie, kiedy szowinizm męski brano za rzecz naturalną w literaturze science fiction, nie prosi ona o żadne względy i pokonuje mężczyzn w ich własnej dziedzinie. Co prawda pozostaje seksualnie niespełniona — ale nie można mieć wszystkiego. STRONA 4KŁAMCA! Alfred Lanning ostrożnie zapalił cygaro, ale koniuszki palców nieznacznie mu drżały. Jego siwe brwi były ściągnięte, kiedy mówił w przerwach między wydmuchiwaniem dymu. — A jakże, czyta w myślach… nie mamy właściwie co do tego wątpliwości! Ale dlaczego? — spojrzał na Petera Bogerta, matematyka. — No więc? Bogert przygładził obiema rękami swoje czarne włosy. — To trzydziesty czwarty model RB, który wyprodukowaliśmy. Wszystkie pozostałe ściśle odpowiadały normom. Trzeci mężczyzna przy stole zmarszczył czoło. Milton Ashe najmłodszy członek zarządu Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych nie krył dumy ze swojego stanowiska. — Słuchaj, Bogert. Podczas montażu nie było żadnych komplikacji od początku do końca. Ręczę za to. Grube usta Bogerta rozszerzyły się w protekcjonalnym uśmiechu. — Naprawdę? Jeśli możesz odpowiadać za całą linię montażową, to rekomenduję cię do awansu. Dokładnie licząc, mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy dwieście trzydzieści cztery operacje niezbędne do wyprodukowania jednego mózgu pozytronowego, a pomyślne ukończenie każdej z nich zależy od rozmaitej liczby czynników, od pięciu do stu pięciu. Jeśli któryś z nich zostanie poważnie zakłócony, „mózg” jest zniszczony. Cytuję naszą własną broszurę informacyjną, Ashe. Milton Ashe zarumienił się, ale czwarty głos uniemożliwił mu odpowiedź. — Jeśli zaczniemy zwalać winę na siebie nawzajem, to ja wychodzę. — Ręce Susan Calvin spoczywały mocno złożone na podołku, a nieznaczne zmarszczki wokół jej cienkich, bladych ust pogłębiły się. — Mamy na głowie robota, który czyta w ludzkich myślach i wydaje mi się sprawą raczej ważną, abyśmy dowiedzieli się, dlaczego to robi. Nie osiągniemy tego celu oskarżając się: „Twojawina! Moja wina!” Utkwiła chłodne, szare oczy w Ashe’u, a on uśmiechnął się szeroko. Lanning uśmiechnął się również i, jak zawsze w takiej sytuacji, długie siwe włosy i bystre oczka upodobniły go do biblijnego patriarchy. — Święta racja, doktor Calvin. — Nagle jego głos stał się szorstki: — Przedstawię całą sprawę w skondensowanej formie. Wyprodukowaliśmy mózg pozytronowy rzekomo zwykłego typu, który posiada nadzwyczajną umiejętność dostrajania się do fal myślowych. Gdybyśmy wiedzieli, jak do tego doszło, oznaczałoby to ogromny postęp w robotyce. Niestety nie wiemy, a musimy się dowiedzieć. Czy to jasne? — Czy mogę coś zaproponować? — zapytał Bogert. — Proszę, nie krępuj się! — Rzekłbym, że dopóki nie uporządkujemy tego bałaganu — a jako matematyk spodziewam się, że to będzie diabelny bałagan — proponuję, żeby utrzymać istnienie robota RB–34 w tajemnicy, nawet przed innymi członkami zarządu. Jako kierownicy działów powinniśmy sobie poradzić z tym problemem i im mniej osób o tym wie… — Bogert ma rację — powiedziała doktor Calvin. — Odkąd zmodyfikowano Kodeks Międzyplanetarny, aby pozwolić na testowanie modeli robotów w zakładach przed ich wysłaniem w kosmos, nasiliła się propaganda antyrobotowa. Jeśli przecieknie choćby słówko o tym, iż robot potrafi czytać w ludzkich myślach, zanim będziemy w stanie ogłosić, że całkowicie kontrolujemy to zjawisko, ktoś mógłby to całkiem skutecznie wykorzystać. STRONA 5Lanning zaciągnął się cygarem i pokiwał poważnie głową. Zwrócił się do Ashe’a: — Chyba mówiłeś, że kiedy po raz pierwszy zauważyłeś tę niezwykłą umiejętność robota, byłeś sam. — Rzeczywiście byłem sam. Miałem pietra jak nigdy w życiu. Robota RB–34 dopiero co zdjęto ze stołu montażowego i przysłano do mnie. Obermann wyszedł dokądś, więc sam zabrałem go do pomieszczeń testowych — przynajmniej prowadziłem go tam. — Ashe przerwał, a na jego wargach pojawił się nieznaczny uśmiech: — Powiedzcie, czy kiedykolwiek któreś z was prowadziło wymianę myśli nie wiedząc o tym? — Nikt nie miał zamiaru odpowiedzieć, więc Ashe kontynuował: — Na początku człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Po prostu mówił do mnie — tak logicznie i sensownie, jak tylko można sobie wyobrazić — i dopiero kiedy przebyłem większą część drogi, uzmysłowiłem sobie, że nie wypowiedziałem ani jednego słowa. Oczywiście, dużo myślałem, ale to nie to samo, prawda? Zamknąłem tę maszynę pod kluczem i pobiegłem po Lanninga. To, że robot szedł obok mnie, czytając spokojnie w moich myślach, napędziło mi stracha. — Wyobrażam sobie — powiedziała Susan Calvin w zamyśleniu. Wlepiła skupiony wzrok w Ashe’a. — Jesteśmy tak przyzwyczajeni do prywatności własnych myśli. Lanning wtrącił się zniecierpliwiony: — Zatem wie o tym tylko nasza czwórka. W porządku! Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę, żebyś sprawdził linię montażową od początku do końca — wszystko. Masz wyeliminować wszystkie operacje, podczas których niemożliwe było popełnienie błędu, i sporządzić wykaz wszystkich tych, kiedy mogliśmy go popełnić, określając zarazem jego wielkość i charakter. — Trudne zadanie — mruknął Ashe. — Naturalnie! Masz oczywiście wyznaczyć ludzi do tej pracy — wszystkich, jeśli zajdzie taka konieczność. Nie obchodzi mnie, czy zawalimy plan. Masz się dowiedzieć dlaczego, rozumiesz? — Hmmm, tak! — młody technik uśmiechnął się krzywo. — Nadal jednak to robota pierwsza klasa. Lanning obrócił się w krześle i zwrócił się twarzą do Susan Cahin. — Pani będzie musiała podejść do tego z innej strony. Jest pani robopsychologiem zakładów, więc ma pani zbadać samego robota i dotrzeć do jego podświadomości. Niech pani spróbuje się dowiedzieć, na jakich zasadach funkcjonuje. Co jeszcze jest związane z jego zdolnościami telepatycznymi, jaki jest ich zakres, jak wypaczają jego spojrzenie i jaką dokładnie szkodę to wyrządziło jego zwykłym właściwościom. Zrozumiała pani? Lanning nie czekał na odpowiedź doktor Calvin. — Ja będę koordynował prace i zinterpretuję uzyskane informacje matematycznie. — Zaciągnął się gwałtownie cygarem i wymamrotał resztę przez dym — Bogert mi w tym oczywiście pomoże. Bogert polerując paznokcie jednej pulchnej ręki drugą ręką rzucił zdawkowo: — Tak przypuszczam. Orientuję się trochę w tej dziedzinie. — Cóż! Zaczynam natychmiast — Ashe odsunął krzesło i wstał. Jego przyjemna młodzieńcza twarz zmarszczyła się w uśmiechu. — Mam najpaskudniejsze zadanie z nas wszystkich, więc zmykam i zabieram się do roboty. — Wyszedł mamrocząc: — Do zobaczenia! Susan Calvin odpowiedziała na to ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy, ale jej oczy powędrowały za nim. Kiedy już zniknął z widoku, a ona nie odpowiedziała, Lannin chrząknął i zapytał: — Czy pani chce się zobaczyć z RB–34 w tej chwili? Na stłumiony odgłos obracających się zawiasów RB–34 STRONA 6uniósł swoje fotoelektryczne oczy znad książki, a kiedy Susan weszła, już stał na nogach. Zatrzymała się, żeby poprawić na drzwiach olbrzymi znak „Wejście wzbronione”, po czym podeszła do robota. — Przyniosłam ci podręczniki o silnikach hiperatomowych, Herbie… na razie kilka. Chciałbyś rzucić na nie okiem? RB–34 nazywany także Herbie — wziął trzy ciężkie książki z jej rąk i otworzył jedną z nich na stronie tytułowej. — Hmmm! Teoria fizyki hiperatomowej” — wymamrotał przewracając strony, a potem powiedział z roztargnieniem: — Proszę usiąść, doktor Calvin! To mi zabierze kilka minut. Pani psycholog usiadła i obserwowała uważnie Herbiego, kiedy zajął miejsce po drugiej stronie stołu i przebrnął systematycznie przez trzy książki. Po półgodzinie odłożył je. — Wiem oczywiście, dlaczego je pani przyniosła — powiedział. — Tego się obawiałam. Ciężko z tobą pracować, Herbie. Zawsze wyprzedzasz mnie o krok. — Wie pani, z tymi książkami jest tak samo jak z innymi. Po prostu mnie nie interesują. W waszych podręcznikach nie ma nic ciekawego. Wasza nauka jest tylko zbiorem uzyskanych danych, posklejanych ze sobą za pomocą prowizorycznych teorii — a wszystko jest tak niewiarygodnie proste, że nie warto sobie tym głowy zaprzątać. Interesuje mnie wasza beletrystyka. Wasze studia na temat wzajemnego oddziaływania ludzkich motywów i uczuć… — wykonał potężną ręką niejasny gest, jakby szukał odpowiednich słów. — Chyba rozumiem — szepnęła doktor Calvin. — Widzi pani, mam wgląd w umysły — ciągnął robot — a nie ma pani pojęcia, jakie one są skomplikowane. Nie mogę od razu wszystkiego zrozumieć, ponieważ mój własny umysł ma z nimi tak mało wspólnego… ale próbuję, a wasze powieści bardzo mi w tym pomagają. — Tak, ale obawiam się, że po przebrnięciu przez niektóre pustoszące doświadczenia emocjonalne naszej dzisiejszej sentymentalnej powieści… — jej głos był zaprawiony goryczą — …stwierdzasz, że prawdziwe umysły, takie jak nasze, są nudne i bezbarwne. — Ależ skąd! Ta stanowcza odpowiedź spowodowała, że Susan Calvin skoczyła na równe nogi. Poczuła, że się czerwieni, i pomyślała opętańczo: — „On musi wiedzieć!” Herbie nagle oklapł i wymamrotał cichym głosem, który stracił prawie całkowicie metaliczną barwę: — Ależ oczywiście, wiem o tym, doktor Calvin. Nieustannie pani o tym myśli, więc jak mógłbym nie wiedzieć? — Czy… mówiłeś komuś? — spytała poważnie. — Oczywiście, że nie! — powiedział to naprawdę zdziwiony. — Nikt mnie nie pytał. — Zatem — wyrzuciła z siebie — chyba myślisz, że jestem niemądra. — Nie! To normalne uczucie. — Może właśnie dlatego to takie niemądre. — Tęsknota w jej głosie zagłuszała wszystko inne. — Nie można by mnie nazwać… atrakcyjną. — Jeśli mówi pani o atrakcyjności czysto fizycznej, trudno mi osądzić. W każdym razie wiem, że istnieją inne rodzaje atrakcyjności. — Nie jestem też młoda — doktor Calvin prawie nie słyszała robota. — Nie przekroczyła pani jeszcze czterdziestki. — Trzydzieści osiem, licząc lata; zasuszone sześćdziesiąt, jeśli chodzi o stosunek emocjonalny do życia. Chyba nie na darmo jestem psychologiem? — Ciągnęła zdyszanym głosem zaprawionym goryczą: — On ma zaledwie trzydzieści pięć lat, a wygląda i zachowuje się młodziej. Czy sądzisz, STRONA 7że kiedykolwiek postrzega mnie jako kogoś innego niż… niż jestem? — Myli się pani! Stalową pięścią Herbie walnął w plastikowy blat stołu. Rozległ się skrzypiący brzęk. — Proszę mnie posłuchać… W tym momencie Susan szybko spojrzała na niego, a przejmujący ból w jej oczach przerodził się w płomień. — A to niby dlaczego? Co ty w ogóle możesz o tym wszystkim wiedzieć, ty… ty maszyno. Dla ciebie jestem tylko okazem; interesującym insektem z osobliwym umysłem do zbadania, podanym jak na tacy. Piękny przykład frustracji, prawda? Prawie jak w twoich książkach — stłumiła szloch, któremu nie towarzyszyły łzy i umilkła. Robot skulił się na ten wybuch. Pokręcił głową błagalnie. — Proszę, czy może mnie pani wysłuchać? Mógłbym pani pomóc, gdyby mi pani na to pozwoliła. — Jak? — jej wargi skrzywiły się szyderczo. — Dając mi dobre rady? — Nie, nie tak. Chodzi o to, że ja wiem, co myślą inni ludzie… na przykład Milton Ashe. Zapadła długa cisza i Susan spuściła wzrok. — Nie chcę wiedzieć, co on myśli — powiedziała wstrzymując oddech. — Nie mów ani słowa. — Mnie się zdaje, że chciałaby pani wiedzieć, co on myśli. Głowę miała nadal spuszczoną, ale oddychała swobodniej. — Gadasz bzdury — szepnęła. — Po cóż miałbym to robić? Próbuję pomóc. Myśli Miltona Ashe’a o pani… — urwał. Wtedy pani psycholog podniosła głowę. — Tak? — On panią kocha — powiedział cicho robot. Przez całą minutę doktor Calvin nie powiedziała ani słowa. Patrzyła przed siebie w milczeniu. A potem odparła: — Jesteś w błędzie. Musisz się mylić. Dlaczego miałby mnie kochać? — Ale tak jest. Takiej rzeczy nie można ukryć, nie przede mną. — Ale ja jestem taka… taka… — urwała jąkając się. — Powłoka zewnętrzna nie jest dla niego ważna, on zwraca uwagę na duchowe walory innych ludzi. Milton Ashe nie należy do typu, który poślubia bujną czuprynę i parę oczu. Susan Calvin zamrugała gwałtownie i odczekała chwilę, zanim się odezwała. Nawet wtedy głos jej drżał: — Jednak z całą pewnością nigdy nie okazał w żaden sposób… — Czy kiedykolwiek dała mu pani szansę? — Jak mogłam? Nigdy nie myślałam, że… — No właśnie! Pani psycholog zamyśliła się, a potem nagle podniosła wzrok. — Pół roku temu jakaś dziewczyna odwiedziła go tu w zakładach — powiedziała. — Chyba była ładna… szczupła blondynka. No i oczywiście z ledwością umiała zliczyć do czterech. Cały dzień spędził pusząc się i usiłując jej wyjaśnić, jak się składa robota. — Wrócił jej dawny sarkazm: — Nie żeby coś z tego zrozumiała! Kto to był? Herbie odparł bez wahania: — Znam osobę, o której pani mówi. To jego kuzynka i Ashe nie żywi do niej żadnych romantycznych uczuć, zapewniam panią. Susan zerwała się na równe nogi z dziewczęcą nieomal zwinnością. — Czyż to nie dziwne? Czasami udawałam przed sobą, że tak właśnie jest, choć nigdy naprawdę tak nie myślałam. Więc to wszystko musi być prawda. Podbiegła do Herbiego i ścisnęła obiema rękami jego zimną ciężką dłoń. — Dziękuję, Herbie — mówiła pospiesznie ochrypłym szeptem: — Nie mów o tym nikomu. Niech to będzie naszą tajemnicą… i jeszcze raz ci dziękuję. STRONA 8— Po tych słowach wyszła uścisnąwszy jeszcze raz niewrażliwe palce Herbiego. Robot powrócił wolno do swojej porzuconej powieści, nie było nikogo, kto potrafiłby czytać w jego myślach. * * * Milton Ashe przeciągnął się wolno i efektownie przy odgłosie trzeszczących stawów i symfonii pomruków, po czym rzucił piorunujące spojrzenie na doktora Petera Bogerta. — Słuchaj — powiedział — grzebię się w tym od tygodnia, prawie nie zmrużywszy oka. Jak długo muszę to jeszcze ciągnąć? Mówiłeś, że bombardowanie pozytronowe w komorze próżniowej D rozwiąże sprawę. Bogert ziewnął dyskretnie i przyglądał się z zainteresowaniem swoim białym rękom. — To prawda. Jestem na dobrej drodze. — Wiem, co znaczą takie słowa padające z ust matematyka. Jak blisko końca jesteś? — To zależy. — Od czego? — Ashe opadł na krzesło i wyciągnął swoje długie nogi. — Od Lanninga. Staruszek nie zgadza się ze mną — westchnął. — Trochę nie nadąża za postępem, taki z nim kłopot. Dla niego mechanika macierzy to alfa i omega, a ten problem wymaga skuteczniejszych narzędzi matematycznych. Lanning jest taki uparty. — A może by tak spytać Herbiego i załatwić całą sprawę? — wymamrotał sennie Ashe. — Zapytać robota? — Bogert uniósł brwi. — Czemu nie? Nie mówiła ci staruszka? — Mówisz o Calvin? — Tak! Właśnie o Susie. Ten robot to czarodziej matematyczny. Wie wszystko o wszystkim i jeszcze trochę poza tym. Oblicza całki potrójne w myśli i pożera rachunek tensorowy na deser. Matematyk przyglądał mu się sceptycznie. — Mówisz poważnie? — Tak mi dopomóż! Kruczek polega na tym, że ten kretyn nie lubi matmy. Wolałby czytać ckliwie powieści. Z ręką na sercu! Zobaczyłbyś te szmiry, którymi Susie go faszeruje: „Szkarłatna namiętność” i „Miłość w kosmosie”. — Doktor Calvin nie mówiła nam o tym ani słowa. — Cóż, nie skończyła go jeszcze badać. Wiesz, jaka jest. Nie lubi puszczać pary z ust przed doprowadzeniem sprawy do końca. — Ale tobie powiedziała. — Zaczęliśmy dużo ze sobą rozmawiać. Ostatnio często ją widuję. Otworzył szeroko oczy marszcząc czoło: — Słuchaj, Bogie, czy nie zauważyłeś ostatnio nic dziwnego w jej zachowaniu? Bogert odprężył się uśmiechając się pobłażliwie. — Używa pomadki, jeśli to masz na myśli. — Do diabła, wiem o tym. Różu, pudru i cieni do powiek też. Jest na co popatrzeć. Ale nie o to chodzi. Nie potrafię tego dokładnie określić. Sposób, w jaki mówi… jakby coś przepełniało ją szczęściem. — Pomyślał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. Bogert pozwolił sobie na lubieżny uśmieszek, który jak na naukowca po pięćdziesiątce, wyszedł mu całkiem nieźle. — Może jest zakochana — powiedział. Ashe ponownie przymknął oczy. — Zwariowałeś, Bogie. Idź pogadać z Herbiem. Chcę tu zostać i przespać się. STRONA 9— Dobra! Chociaż nie powiem, żebym się szczególnie cieszył z tego, że robot mówi mi, co mam robić. Odpowiedziało mu jedynie lekkie chrapanie. Herbie słuchał uważnie, kiedy Peter Bogert, trzymając ręce w kieszeniach, mówił z wypracowaną obojętnością. — Tak się sprawa przedstawia. Słyszałem, że znasz się na tych rzeczach i pytam cię bardziej z ciekawości niż innego powodu. Przyznaję, że w moim toku rozumowania, jest kilka wątpliwych punktów, które doktor Lanning odrzuca, i obraz jest nadal raczej niekompletny. Robot nie odpowiedział, więc Bogert zapytał: — No więc? — Nie widzę błędów — Herbie przestudiował nagryzmolone liczby. — Nie przypuszczam, żebyś miał coś więcej do powiedzenia. — Nawet nie śmiem próbować. Jest pan lepszym matematykiem ode mnie i… cóż, za nic nie chciałbym się zaangażować. W uśmiechu Bogerta pojawił się odcień samozadowolenia. — Spodziewałem się, że tak będzie. Sprawa jest zawiła. Dajmy sobie spokój. — Zmiął kartki, wrzucił je do szybu na śmiecie, odwrócił się do wyjścia i nagle się rozmyślił. — A propos… Robot czekał. Bogert miał najwyraźniej jakieś trudności. — Jest coś… to znaczy, może ty potrafisz… — przerwał — Pańskie myśli są chaotyczne — powiedział cicho Herbie — ale ponad wszelką wątpliwość dotyczą doktora Lanninga. Niemądrze jest się wahać, bo i tak skoro tylko uspokoi się pan, będę wiedział, o co pan chce spytać. Ręka matematyka powędrowała do ulizanych włosów w odruchowym geście przygładzania. — Lanning dobija siedemdziesiątki — powiedział, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. — Wiem. — Jest dyrektorem zakładów prawie od trzydziestu lat. — Herbie skinął głową. — A więc — głos Bogerta stał się przymilny — ty wiedziałbyś, czy… czy myśli o rezygnacji. Być może z powodu zdrowia albo z innych przyczyn… — Właśnie — powiedział Herbie i to było wszystko. — No więc wiesz coś o tym? — Naturalnie. — To… eee… czy mógłbyś mi powiedzieć? — Skoro pan pyta, tak — robot traktował tę sprawę całkiem rzeczowo. — On już zrezygnował! — Co takiego!? — okrzyk ten był wybuchowym, prawie nieartykułowanym dźwiękiem. Naukowiec pochylił dużą głowę do przodu. — Powtórz to! — On już zrezygnował — powiedział Herbie — ale nie zostało to jeszcze ujawnione. Widzi pan, on czeka, aż rozwiążecie problem… eee… mojej osoby. Kiedy to już się stanie, jest gotowy przekazać stanowisko dyrektorskie swojemu następcy. Bogert wyrzucił z siebie bez tchu: — A ten następca? Kim on jest? — Stał teraz bardzo blisko Herbiego, patrząc jak zahipnowyzowany w nieodgadnione matowo–czerwone komórki fotoelektryczne stanowiące oczy robota. Robot wolno wycedził słowa: — Pan jest następnym dyrektorem. Bogert rozluźnił się i uśmiechnął powściągliwie. — Dobrze wiedzieć. Miałem taką nadzieję i czekałem na to. Dzięki, Herbie. STRONA 10Peter Bogert pracował do piątej nad ranem, ale już o dziewiątej wrócił do pracy. Z półki nad biurkiem znikały kolejne dzieła podręczne i tabele w miarę jak po nie sięgał. Przed nim rósł w wolnym tempie stosik arkuszy z obliczeniami, a zmięte kartki u jego stóp utworzyły pagórek zagryzmolonego papieru. Dokładnie w południe spojrzał na ostatnią stronę, przetarł nabiegłe krwią oczy, ziewnął i wzruszył ramionami. — Z minuty na minutę jest coraz gorzej. Nich to diabli! — mruknął. Odwrócił się na odgłos otwieranych drzwi i skinął głową Lanningowi, który wszedł wyciągając palce jednej sękatej ręki drugą ręką, aż stawy strzelały. Dyrektor rzucił okiem na bałagan w pokoju i zmarszczył brwi. — Nowy trop? — zapytał. — Nie — padła buntownicza odpowiedź. — Czy stary jest zły? Lanning nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Rzucił tylko okiem na ostatnie obliczenia Bogerta. Zapalając cygaro odezwał się zza płomienia zapałki. — Czy Calvin mówiła ci o robocie? To geniusz matematyczny. Naprawdę nadzwyczajny. Bogert parsknął głośno. — Słyszałem. Ale lepiej, żeby Calvin trzymała się psychologii robotów. Sprawdziłem Herbiego z matematyki i ledwie potrafi przebrnąć przez tabliczkę mnożenia. — Susan stwierdziła coś innego. — Oszalała. — Ja też stwierdziłem coś innego — dyrektor niebezpiecznie zmrużył oczy. — Ty! — krzyknął złowieszczo Bogert. — O czym ty gadasz? — Maglowałem go przez cały ranek, więc wiem, że potrafi robić sztuczki, o jakich nigdy nie słyszałeś. — Czyżby? — Dlaczego podchodzisz do tego tak sceptycznie! — Lanning wyciągnął z kieszeni kamizelki kartkę papieru i rozłożył ją. — To nie moje pismo, prawda? Bogert przyjrzał się badawczo dużemu, kanciastemu zapisowi na kartce. — To robota Herbiego? — spytał. — Tak! I jak widzisz, rozpracował twoje całkowanie czasowe równania 22. Doszedł… — Lanning postukał pożółkłym paznokciem w ostatnie kolumny obliczeń do identycznego wniosku jak ja, i to w czasie cztery razy krótszym. Nie miałeś prawa lekceważyć efektu spóźnienia w bombardowaniu pozytronowym. — Nie zlekceważyłem go. Na litość boską, Lanning, zrozum, że to by zniwelowało… — No jasne, wyjaśniłeś ten problem. Zastosowałeś Równanie Przesunięcia Równoległego Mitchella, prawda? Cóż… ono nie ma tu zastosowania. — Dlaczego nie? — Między innymi dlatego, że stosowałeś liczby nadurojone — A co to ma wspólnego? — Równanie Mitchella straci sens, gdy… — Czyś ty oszalał? Jeśli zechcesz łaskawie jeszcze raz przeczytać oryginalny referat Mitchella w „Sprawozdaniach naukowych”… — Nie muszę. Powiedziałem ci na początku, że nie podoba mi się jego tok rozumowania, a Herbie przyznaje mi rację. — Zatem — krzyknął Bogert — niech ta machina zegarmistrzowska rozwiąże dla ciebie cały problem. Po co zawracać sobie głowę nieistotnymi drobiazgami? — Właśnie o to chodzi. Herbie nie może rozwiązać problemu. A jeśli on nie potrafi, to my też STRONA 11nie — bez pomocy. Mam zamiar przedłożyć całą sprawę Radzie Narodowej. To już wykracza poza nasze kompetencje. Krzesło Bogerta przewróciło się do tyłu, kiedy podskoczył warcząc z purpurową twarzą. — Nie zrobisz tego. Z kolei Lanning poczerwieniał. — Czy chcesz mi mówić, czego mi nie wolno? — Dokładnie tak — odpowiedział Bogert zgrzytając zębami. — Rozpracowałem problem i nie możesz mi go zabrać, rozumiesz? Nie myśl, że cię nie przejrzałem, ty zasuszona skamielino. Prędzej byś zrobił na złość samemu sobie, niż pozwolił, żebym to ja rozwiązał problem telepatii robotów. — Jesteś idiotą, Bogert, i w jednej sekundzie zawieszę cię za niesubordynację — dolna warga Lanninga drżała z pasji. — Tego nie zrobisz, Lanning. Nie utrzymasz niczego w tajemnicy, kiedy kręci się tu robot czytający w naszych myślach, więc nie zapominaj, że wiem wszystko o twojej rezygnacji. Popiół na końcu cygara Lanninga zadrżał i spadł, po czym w ślad za nim poleciało samo cygaro. — Co… co takiego… Bogert zachichotał nieprzyjemnie. — I żeby wszystko było jasne, ja jestem nowym dyrektorem. Jestem tego całkiem świadomy, nie myśl, że nie. Niech cię kule biją, Lanning, albo ja będę tu wydawał rozkazy albo powstanie taki bałagan, jakiego jeszcze nie widziałeś. Lanning odzyskał głos i ryknął głośno: — Jesteś zawieszony, słyszysz? Zwolniony ze wszystkich obowiązków. Koniec z tobą, rozumiesz? Uśmiech na twarzy Bogerta rozszerzył się. — Zaraz, zaraz, jaki w tym sens? To cię do niczego nie doprowadzi. Ja trzymam atuty w ręku. Wiem, że zrezygnowałeś. Herbie mi powiedział, a on to usłyszał wprost od ciebie. Lanning zmusił się, żeby mówić spokojnie. Wyglądał na bardzo starego człowieka, ze zmęczonymi oczami wyzierającymi z pobladłej nagle, pergaminowożółtej twarzy: — Chcę porozmawiać z Herbiem. Nie mógł ci nic takiego powiedzieć. Ostro zagrałeś, Bogert, ale ja cię sprawdzam. Chodź ze mną. Bogert wzruszył ramionami. — Żeby zobaczyć się z Herbiem? Klawo! Klawo jak cholera! Wybiła dokładnie dwunasta w południe, kiedy Milton Ashe podniósł wzrok znad swojego niezdarnego szkicu i powiedział: — Już wiesz? Nie jestem zbyt dobry w rysowaniu, ale tak to mniej więcej wygląda. To uroczy domek i mogę go kupić prawie za darmo. Susan Calvin spojrzała na niego rozmarzonymi oczami. — Jest naprawdę piękny — westchnęła. — Często myślałam, że chciałabym… — zawiesiła głos. — Oczywiście — ciągnął żwawo Ashe, odkładając ołówek — muszę poczekać na urlop. To już za dwa tygodnie, ale ten cały kram z Herbiem postawił wszystko na głowie. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Poza tym, jest jeszcze jedna sprawa… ale to tajemnica. — Więc mi nie mów. — Och chętnie ci powiem, aż mnie roznosi, żeby komuś powiedzieć… a ty jesteś najlepszą… eee… powiernicą, jaką mógłbym tu znaleźć — uśmiechnął się nieśmiało. Serce Susan zabiło mocniej, ale nie ufała sobie na tyle, żeby się odezwać. — Szczerze mówiąc — Ashe przysunął swoje krzesło bliżej niej i zniżył głos do poufałego STRONA 12szeptu: — ten dom nie jest przeznaczony tylko dla mnie. Żenię się! A potem podskoczył z siedzenia: — Co się stało? — Nic! — straszliwe uczucie wirowania zniknęło, ale niełatwo było wydobyć z siebie słowa. — Żenisz się? To znaczy… — Ależ oczywiście! Czas najwyższy, prawda? Przypominasz sobie tę dziewczynę, która tu była latem w zeszłym roku? Z nią! Ale tobie niedobrze. Ty… — Ból głowy! — Susan skinęła słabo ręką, żeby się odsunął. — Ja… ja często go miewam ostatnio. Chcę… ci oczywiście pogratulować. Bardzo się cieszę… — Niewprawnie nałożony róż zostawił parę paskudnych, czerwonych plam na jej kredowobiałej twarzy. Wszystko znów zaczęło wirować. — Wybacz mi… proszę… Wybełkotała te słowa, przekraczając na oślep, chwiejnym krokiem drzwi. To wszystko zdarzyło się z gwałtownością katastrofy i jak w nierealnie groźnym śnie. Ale jak to możliwe? Herbie powiedział… I Herbie wiedział! Potrafił czytać w myślach! Stała bez tchu, oparta o futrynę, wpatrując się w metalową twarz Herbiego. Musiała chyba przebiec dwie kondygnacje schodów, ale nie pamiętała tego. Pokonała tę odległość błyskawicznie, jak we śnie. Jak we śnie! A jednak Herbie wpatrywał się bez mrugnięcia w jej źrenice, a matowa czerwień jego oczu zdawała się rozszerzać w niejasno świecące, koszmarne kule. Mówił, a ona czuła nacisk chłodnego szkła na swoich ustach. Przełknęła ślinę, wzdrygnęła się i odzyskała do pewnego stopnia świadomość. Herbie wciąż mówił, a w jego głosie znać było ożywienie — jak gdyby był zraniony i przestraszony, i błagał o coś. Słowa zaczynały nabierać sensu. — To sen — mówił — i nie wolno pani w to wierzyć. Wkrótce przebudzi się pani w realnym świecie i sama z siebie będzie śmiać. On panią kocha, mówię pani. Kocha, kocha! Ale nie tutaj! Nie teraz! To złudzenie. Susan skinęła głową i powiedziała szeptem: — Tak! Tak! — Ściskała ramię Herbiego, przywierała do niego powtarzając w kółko: — To nieprawda, co? Nieprawda, co? Nie wiedziała, w jaki sposób odzyskała przytomność — ale było to jak przejście ze świata mglistej nierzeczywi — stości do świata, w którym świeciło ostre słońce. Odepchnęła go od siebie, naparła mocno na to stałowe ramię i otworzyła szeroko oczy. — Co chcesz zrobić? — podniosła głos do przenikliwego krzyku. — Co ty usiłujesz zrobić? Herbie cofnął się. — Chcę pomóc. Susan wytrzeszczyła oczy. — Pomóc? Mówiąc mi, że to sen? Próbując wpędzić mnie w schizofrenię? — owładnęła nią histeryczna pasja. — To nie żaden sen! Żałuję, że nie! — Wciągnęła gwałtownie powietrze. — Zaraz! Dlaczego… rozumiem dlaczego. Wielkie nieba, to takie oczywiste! W głosie robota słychać było przerażenie. — Musiałem! — A ja ci uwierzyłam! Nigdy nie myślałam… Przerwała w pół zdania, słysząc podniesione głosy za drzwiami. Odwróciła się zaciskając kurczowo pięści, a kiedy weszli Bogert i Lanning, stała już przy oknie wgłębi pokoju. Żaden z nich nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Podeszli do Herbiego jednocześnie: Lanning rozgniewany i zniecierpliwiony, Bogert uśmiechający się chłodno. Dyrektor odezwał się pierwszy: — Herbie, posłuchaj mnie! Robot spojrzał na starego dyrektora. STRONA 13— Tak, doktorze Lanning. — Czy rozmawiałeś na mój temat z doktorem Bogertem? — Nie, proszę pana — odpowiedź została wypowiedziana powoli i uśmiech zgasł na twarzy Bogerta. — A to co? — Bogert wepchnął się przed zwierzchnika i stanął w rozkroku przed robotem. — Powtórz, co mi wczoraj powiedziałeś. — Powiedziałem, że… — Herbie zamilkł. Głęboko w jego wnętrzu drgała metalowa membrana, powodując wydobywanie się łagodnych dysonansów. — Czy nie powiedziałeś, że zrezygnował? — ryknął Bogert. — Odpowiedz mi! Bogert zamierzył się, ale Lanning odepchnął go na bok. — Czy próbujesz go zmusić strachem do kłamstwa? — Słyszałeś, co powiedział, Lanning. Zaczął mówić „Tak” i zatrzymał się. Zejdź mi z drogi! Zrozum, że chcę wyciągnąć z niego prawdę! — Ja go zapytam! — Lanning zwrócił się do robota. — W porządku. Herbie, nie denerwuj się. Czy zrezygnowałem? — Herbie milczał patrząc przed siebie, więc Lanning powtórzył niespokojnie: — Czy zrezygnowałem? — Robot zaprzeczył ledwie dostrzegalnym potrząśnięciem głowy. Długie oczekiwanie nie przyniosło nic więcej. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, a wrogość w ich oczach prawie się zmaterializowała. — A cóż, u diabła — wybuchnął Bogert — czy on oniemiał? Zapomniałeś języka w gębie, ty potworze? — Nie — padła gotowa odpowiedź. — Więc odpowiedz na pytanie. Czy nie powiedziałeś mi, że Lanning zrezygnował? Czy nie zrezygnował? I znów nastała cisza, aż z końca pokoju rozległ się nagle śmiech Susan, ostry i na wpół histeryczny. Obaj matematycy podskoczyli. — Pani tutaj? Co panią tak bawi? — zapytał Bogert nie kryjąc irytacji. — Nic mnie nie bawi. — Jej głos brzmiał nienaturalnie. — Po prostu nie tylko ja dałam się złapać. To ironia losu, że trzech największych ekspertów w dziedzinie robotyki na świecie wpadło w tę samą elementarną pułapkę, prawda? — jej głos przycichł, przyłożyła bladą rękę do czoła. — Ale to nie jest zabawne! Tym razem dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z uniesionymi brwiami. — O jakiej pułapce pani mówi? — zapytał sztywno Lanning. — Czy coś jest nie tak z Herbiem? — Nie — podeszła do nich powoli — z nim wszystko w porządku. Tu chodzi o nas. — Zakręciła się nagle na pięcie i wrzasnęła na robota: — Odejdź ode mnie! Idź do drugiego kąta i nie każ mi patrzeć na siebie. Herbie skulił się pod jej gniewnym spojrzeniem i chwiejnie oddalił się pobrzękującym truchtem. Głos Lanninga zabrzmiał wrogo: — O co w tym wszystkim chodzi, doktor Calvin? Stanęła z nimi twarzą w twarz i powiedziała z sarkazmem w głosie — Z pewnością znają panowie podstawowe Pierwsze Prawo Robotyki. Mężczyźni skinęli głowami równocześnie. — Naturalnie — powiedział poirytowany Bogert — robot nie może skrzywdzić istoty ludzkiej lub przez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda. — Jak ładnie powiedziane — zadrwiła Calvin. — Ale krzywda jakiego rodzaju? — Ba… każdego rodzaju. — No właśnie! Każdego rodzaju! Ale co ze zranionymi uczuciami? Co z pomniejszeniem STRONA 14ważności czyjegoś ego? Co ze zdruzgotaniem czyichś nadziei? Czy to prawda? Lanning zmarszczył brwi. — A co miałby wiedzieć robot o… — I wtedy sapnąwszy zamilkł. — Zrozumiał pan, prawda? Ten robot czyta w ludzkich myślach. Czy sądzi pani, że nie wie wszystkiego o krzywdzie psychicznej? Czy zapytany nie dałby takiej odpowiedzi, jaką się chce usłyszeć? Czy inna odpowiedź nie zraniłaby nas i czy Herbie nie wiedziałby o tym? — Wielkie nieba! — ryknął Bogert. Pani psycholog rzuciła mu ironiczne spojrzenie: — Wnoszę z tego, że zapytał go pan, czy Lanning zrezygnował. Chciał pan usłyszeć, że zrezygnował i dlatego Herbie tak właśnie panu powiedział. — I chyba dlatego — powiedział Lanning matowym głosem — nie chciał odpowiedzieć przed chwilą. Nie mógł odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie raniąc jednego z nas. Nastąpiła krótka pauza, podczas której mężczyźni spojrzeli przez pokój w kierunku robota kulącego się na krześle przy biblioteczce, trzymającego głowę wspartą na jednej ręce. Susan wbiła nieruchome spojrzenie w podłogę. — On wiedział o tym wszystkim. Ten… ten szatan wie wszystko, włącznie z tym, co się popsuło podczas jego montażu. — Jej oczy były ponure i zasępione. Lanning podniósł wzrok. — Tu się pani myli, doktor Calvin. On nie wie, co się popsuło. Pytałem go. — O czym to świadczy? — zawołała Susan. — Tylko o tym, że nie chciał pan, aby podał panu rozwiązanie. Kazać maszynie zrobić to, czego pan nie potrafił — to zraniłoby pańskie ego. Czy pan go zapytał? — rzuciła napastliwie. — W pewnym sensie. — Bogert odkaszlnął i poczerwieniał. — Powiedział mi, że bardzo mało wie o matematyce. Lanning wydał stłumiony chichot, a pani psycholog uśmiechnęła się cierpko. Powiedziała: — Ja go zapytam! Podane przez niego rozwiązanie nie zrani mojego ego. — Podniesionym głosem rozkazała zimno: — Chodź tu! Herbie wstał i podszedł niepewnym krokiem. — Wiesz, jak sądzę — ciągnęła — w którym dokładnie momencie podczas montażu wprowadzono jakiś zewnętrzny lub pominięto jakiś zasadniczy czynnik. — Tak — odparł Herbie ledwie słyszalnym głosem. — Chwileczkę — wtrącił się rozgniewany Bogert. — To niekoniecznie musi być prawda. Chce pani to usłyszeć i to wszystko. — Niech pan nie będzie głupcem — odparła Calvin. On z pewnością wie tyle o matematyce co pan i Lanning razem wzięci, ponieważ potrafi czytać w myślach. Niech mu pan da szansę. — Matematyk zamilkł, a Calvin kontynuowała: — A więc dobrze, Herbie, mów! Czekamy. — A na stronie dodała: — Szykujcie papier i ołówki, panowie. — Ale Herbie milczał i w głosie pani psycholog zabrzmiała nuta triumfu: — Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie? Robot nagle wybuchnął: — Nie mogę. Pani wie, że nie mogę! Doktor Bogert i doktor Lanning tego nie chcą. — Oni chcą poznać rozwiązanie. — Ale nie ode mnie. Lanning wtrącił się, mówiąc powoli i wyraźnie: — Nie bądź niemądry, Herbie. Chcemy, żebyś nam powiedział. Bogert potwierdził słowa Lanninga krótkim skinieniem. Teraz Herbie już krzyczał: — Po co to mówicie? Czy nie sądzicie, że potrafię zaglądać pod zewnętrzną powłokę waszego umysłu? W głębi duszy nie chcecie, żebym mówił. Jestem maszyną, którą obdarzono imitacją STRONA 15życia tylko na zasadzie wzajemnego oddziaływania pozytronowego w moim mózgu — jestem wytworem człowieka. Nie możecie stracić autorytetu, nie zostając przy tym zranieni. To jest głęboko zakorzenione w waszych umysłach i nie da się tego wymazać. Nie mogę podać rozwiązania. — Wyjdziemy — powiedział Lanning. — Powiedz doktor Calvin. — To by nie zrobiło żadnej różnicy — zawołał Herbie — ponieważ i tak dowiedzielibyście się, że to ja dostarczyłem odpowiedzi. Calvin podjęła na nowo: — Ale rozumiesz, że mimo to doktorzy Lanning i Bogert chcą znać rozwiązanie. — Do którego dojdą własnym wysiłkiem! — upierał się Herbie. — Ale chcą je poznać, a fakt, że tyje znasz i nie chcesz podać, rani ich. Rozumiesz to, prawda? — Tak! Tak! — I jeśli im powiesz, to też ich zrani. — Tak! Tak! — Herbie wycofywał się powoli, ale Susan podążała za nim krok w krok. Obaj mężczyźni obserwowali to oszołomieni. — Nie możesz im powiedzieć — mówiła powoli pani psycholog monotonnym głosem — ponieważ to by ich zraniło, a tobie nie wolno ranić. Ale jeśli im nie powiesz, zranisz ich, więc musisz im powiedzieć. A jeśli to zrobisz, zranisz ich, a nie wolno ci, więc nie możesz im powiedzieć; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz, więc musisz; ale jeśli to zrobisz… Herbie oparł się plecami o ścianę, a potem padł na kolana. — Dosyć! — wrzasnął. — Niech pani zamknie swój umysł! Jest pełen bólu, frustracji i nienawiści! Nie chciałem tego, mówię pani! Próbowałem pomóc! Powiedziałem to, co chciała pani usłyszeć. Musiałem! Pani psycholog nie zwracała na jego słowa uwagi. — Musisz im powiedzieć, ale jeśli to zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale… Wtedy Herbie wrzasnął! Przypominało to wielokrotnie wzmocniony gwizd fletu pikolo — coraz bardziej przenikliwy dźwięk całkowicie wypełniał pokój nutą, w której zabrzmiała rozpacz umierającej duszy. A kiedy gwizd wreszcie ucichł, Herbie zwalił się w zbitą kupę nieruchomego metalu. Krew odpłynęła z twarzy Bogerta. — Umarł! — Nie! — ciałem Susan szarpały spazmy dzikiego śmiechu: Nie umarł — tylko postradał zmysły. Postawiłam go wobec nierozwiązywalnego dylematu i załamał się. Teraz możecie go złomować, bo już nigdy się nie odezwie. Lanning klęczał przy kupie złomu, która kiedyś była Herbiem. Dotknął palcami zimnej, niewrażliwej, metalowej twarzy i wzdrygnął się. — Pani to zrobiła celowo — podniósł się i stanął przed nią z wykrzywioną twarzą. — A jeśli tak, to co? Teraz już nic pan na to nie poradzi. — 1 w nagłym przypływie goryczy dodała: — Zasłużył na to. Dyrektor schwycił oniemiałego Bogerta za nadgarstek. — Co za różnica. Chodź, Peter. — Westchnął: — Robot myślący tego typu i tak jest bezwartościowy. — Jego oczy były stare i zmęczone. — Chodź, Peter! — powtórzył. Upłynęło wiele minut, zanim doktor Susan Calvin częściowo odzyskała równowagę psychiczną. Zwróciła powoli oczy na żywego trupa Herbiego i napięcie ponownie odmalowało się na jej twarzy. Długo się w niego wpatrywała, a uczucie triumfu ustępowało z wolna bezradnej STRONA 16frustracji i wśród natłoku wzburzonych myśli tylko jedno nieskończenie gorzkie słowo wydobyło się z jej ust: — „K ł a m c a !” STRONA 17SATYSFAKCJA GWARANTOWANA Tony był wysokim, przystojnym brunetem. Jego twarz o arystokratycznych rysach i niezmiennym wyrazie sprawiała, że Claire Belmont przyglądała mu się przez szparę w drzwiach z mieszaniną zgrozy i przestrachu. — Nie mogę. Larry, po prostu nie mogę go mieć w domu. — Szukała gorączkowo w swoim sparaliżowanym umyśle jakiegoś bardziej precyzyjnego sposobu wyrażenia tego co czuła; jakiegoś zdania, które miałoby sens i załatwiłoby sprawę, nie była w stanie jednak nic wymyślić, więc powtórzyła tylko: — Nie mogę! Larry Belmont spojrzał zimno na żonę, a w jego oczach pojawił się ten błysk, którego Claire nie znosiła. Czuła, że to jej nieudolność wywołała irytację męża. — Mamy zobowiązania, Claire — powiedział — i nie mogę pozwolić, żebyś się teraz wycofała. Właśnie dlatego firma wysyła mnie do Waszyngtonu i oznacza to prawdopodobnie awans. Nic ci nie grozi i wiesz o tym. Co masz mu do zarzucenia? Zmarszczyła bezradnie brwi. — Po prostu ciarki mnie przechodzą. Nie mogłabym go znieść. — On jest prawie tak ludzki jak ty czy ja. Więc koniec z tymi niedorzecznościami. No dalej, wejdź tam. Trzymał rękę na jej karku, popychając ją do przodu. Znalazła się w końcu we własnym salonie, cała drżąca. O n tam był i patrzył na nią z wystudiowaną uprzejmością, jak gdyby szacował osobę, która będzie jego panią przez następne trzy tygodnie. Doktor Susan Calvin również tam była. Siedziała sztywno, głęboko zamyślona, aż zwęziły się jej cienkie usta. Miała chłodne, dalekie spojrzenie kogoś, kto pracuje z maszynami od tak dawna, że sam zaczyna zachowywać się trochę jak one. — Hello — wychrypiała Claire nieudolne pozdrowienie. Larry usiłował ratować sytuację fałszywą wesołością. — Claire, poznaj Tony’ego, kapitalnego faceta. To moja żona Claire, Tony staruszku — ręka Larry’ego owinęła się przyjaźnie wokół ramienia Tony’ego, ale twarz tego ostatniego nie zmieniła wyrazu, a jego ciało nie zareagowało na nacisk. — Miło mi panią poznać, Mrs Belmont — powiedział. Claire podskoczyła na dźwięk głosu Tony’ego: był głęboki, łagodny i gładki jak włosy na jego głowie, czy też skóra na jego twarzy. Zanim zdołała się powstrzymać, powiedziała: — Nie do wiary, ty mówisz. — Dlaczego nie? Czy spodziewała się pani, że nie? Claire potrafiła się zdobyć jedynie na słaby uśmiech. Nie wiedziała naprawdę, czego się spodziewała. Odwróciła wzrok, ale potem pozwoliła sobie spojrzeć na niego kątem oka. Włosy miał czarne i gładkie, jak wypolerowany plastik — czy naprawdę składały się na nie oddzielne włoski? I czy gładka oliwkowa skóra, która pokrywała jego twarz i ręce, znajdowała się też pod tym oficjalnym ubraniem? Stała tak pogrążona w zadumie, aż płaski, beznamiętny głos doktor Calvin nakazał jej myślom powrót do rzeczywistości. — Pani Belmont, mam nadzieję, że docenia pani wagę tego eksperymentu. Pani mąż mówił mi, że podał już pani kilka szczegółów. Jako starszy psycholog Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych chciałabym podać ich pani więcej. STRONA 18Tony jest robotem. Jego rzeczywisty symbol w kartotece firmy to TN–3, ale będzie reagował na imię Tony. Nie I jest mechanicznym potworem ani też zwykłą maszyną liczącą takiego typu, jakie skonstruowano podczas II wojny światowej, pięćdziesiąt lat temu. Posiada sztuczny mózg, prawie tak skomplikowany jak nasz własny. Jest on superzminiaturyzowaną, niezwykle wydajną centralą telefoniczną, tak że do przyrządu, który się mieści w czaszce, można wcisnąć miliardy możliwych „połączeń telefonicznych”. Takie mózgi produkuje się oddzielnie dla każdego modelu robota. Każdy zawiera z góry ustalony zestaw połączeń, tak aby wyposażony w niego robot mówił po angielsku i wiedział dostatecznie dużo ze wszystkich tych dziedzin, które mogą być niezbędne do wykonywania jego pracy. Dotychczas Robots ograniczyło swoją działalność produkcyjną do modeli przemysłowych wykorzystywanych w miejscach, gdzie praca ludzka jest niebezpieczna — na przykład w głębokich kopalniach, albo przy pracach pod wodą. Ale chcemy wkroczyć do miasta i do domu. Aby to uczynić, musimy skłonić zwykłych ludzi do akceptowania tych robotów bez obaw. Rozumie pani, że nie ma się czego bać. — Nie ma, Claire — przerwał przejęty Lany. — Masz na to moje słowo. To niemożliwe, żeby wyrządził ci jakąś krzywdę. Wiesz, że inaczej nie zostawiłbym cię z nim. Claire obrzuciła Tony’ego szybkim, ukradkowym spojrzeniem i zniżyła głos. — A co, jeżeli go rozgniewam? — Nie musi pani szeptać — powiedziała spokojnie doktor Calvin. On n i e m o ż e się rozgniewać na panią, moja droga. Powiedziałam pani, że połączenia centrali jego mózgu są z góry ustalone. Cóż, najważniejszym połączeniem z nich wszystkich jest to, które określamy mianem Pierwszego Prawa Robotyki, a które po prostu brzmi: „Żaden robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda” Wszystkie roboty są tak zbudowane. Żadnego nie można zmusić, aby wyrządził krzywdę jakiemukolwiek człowiekowi. Tak więc, rozumie pani, potrzebujemy pani i Tony’ego, aby przeprowadzić wstępny eksperyment dla naszej własnej orientacji, podczas gdy pani mąż będzie w Waszyngtonie, aby załatwić legalne testy nadzorowane przez rząd. — To znaczy, że to wszystko nie jest legalne? Larry odchrząknął. — Jeszcze nie — powiedział — ale wszystko jest w porządku. On nie będzie wychodził z domu, a tobie nie wolno dopuścić, żeby ktoś go zobaczył. To wszystko… Claire, zostałbym z tobą, ale zbyt dużo wiem o robotach. Musimy mieć całkowicie niedoświadczoną osobę testującą, po to by uzyskać naturalne warunki. To konieczne. — No cóż — powiedziała półgłosem Claire. Po chwili pewna myśl przyszła jej do głowy i zapytała: — Ale co on robi? — Wykonuje prace domowe — odparła krótko doktor Calvin. Wstała, a Larryodprowadził ją do drzwi. Claire została w pokoju. Zobaczyła własne posępne odbicie w lustrze nad kominkiem i w pośpiechu odwróciła wzrok. Nie lubiła tej swojej małej, mysiej twarzy i matowych, nieładnych włosów. Potem uchwyciła wzrok Tony’ego na sobie i już prawie się uśmiechnęła, kiedy nagle sobie przypomniała. .. On jest tylko maszyną. Larry Belmont zmierzał na lotnisko, gdy dostrzegł przelotnie Gladys Claffern. Należała do tego typu kobiet, które zdają się być stworzone po to, aby je zauważać… „Zrobiona” doskonale; elegancko ubrana; zbyt olśniewająca, by patrzeć wprost na nią. Uśmieszek, który ją poprzedzał i delikatny zapach perfum, który unosił się za nią, były jak para palców wykonujących nęcące skinienie. Larry poczuł, jak myli krok; dotknął kapelusza, a potem pospieszył dalej. Jak zawsze czuł ten niejasny gniew. Gdyby tylko Claire potrafiła się wepchnąć do kliki Claffernów, to by tak bardzo pomogło. Ale jaki to miało sens. STRONA 19Claire — ten mały głuptas! Tych kilka razy, kiedy stanęła twarzą w twarz z Gladys — zapomniała języka w gębie. Larry nie miał złudzeń. Testowanie Tony’ego było jego wielką szansą i wszystko spoczywało w rękach Claire. O ileż większe zaufanie miałby w tej sprawie do kogoś takiego jak Gladys Claffern. Drugiego ranka obudził Claire odgłos przytłumionego pukania do drzwi sypialni. W jej umyśle rozpętała się wrzawa, a potem lodowaty chłód. Poprzedniego dnia unikała Tony’ego uśmiechając się słabo przy spotkaniu i przemykając obok jakby przepraszała za swoją obecność. — Czy to ty… Tony? — Tak, pani Belmont. Czy mogę wejść? Musiała odpowiedzieć twierdząco, gdyż znalazł się w pokoju całkiem nagle i bezgłośnie. Jej oczy i nos równocześnie uświadomiły sobie obecność tacy, którą niósł. — Śniadanie? — zapytała. — Proszę bardzo. Nie ośmieliłaby się odmówić, więc podniosła się powoli do pozycji siedzącej i odebrała tacę zjedzeniem: jajka na miękko, grzankę posmarowaną masłem i kawę. — Cukier i śmietankę przyniosłem oddzielnie — powiedział Tony. — Spodziewam się z czasem poznać pani upodobania w tej i w innych dziedzinach. Czekała. Stojący w miejscu Tony, wyprostowany i giętki jak metalowy przymiar, zapytał po chwili: — Czy wolałaby pani zjeść bez towarzystwa? — Tak… to znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko. — Czy będzie pani potrzebować później pomocy przy ubieraniu się? — O Boże, nie! — schwyciła się szaleńczo pościeli, aż kawa o mało co nie wylała się na łóżko. Pozostała w tej niewygodnej pozycji dopóki nie zniknął znów za zamkniętymi drzwiami, a potem opadła bezradnie na poduszkę. Przebrnęła jakoś przez śniadanie… On był jedynie maszyną i gdyby to tylko było bardziej widoczne, nie czułaby takiego strachu. Gdyby choć zmieniał się wyraz jego twarzy, ale twarz miał jak przybitą gwoździami nieruchomą maskę. Nie można było odgadnąć, co się dzieje za tymi ciemnymi oczami i pod tą gładką, oliwkową skórą. Pusta filiżanka zadźwięczała delikatnie jak kastaniet, kiedy pani Belmont odstawiała ją na tacę. Wtedy uświadomiła sobie, że w końcu zapomniała dodać cukru i śmietanki, a tak nie znosiła czarnej kawy. Gdy się ubrała, pobiegła pędem prosto z sypialni do kuchni. W końcu to był jej dom i choć nie było w niej nic z pedantki, lubiła mieć w kuchni czysto. Niech Tony tylko poczeka na inspekcję… Ale kiedy weszła do środka, zastała kuchnię w tak nieskazitelnym stanie, jakby nigdy nie była używana. Zaskoczona stała przez chwilę patrząc na dzieło robota, potem obróciła się na pięcie i prawie wpadła na Tony’ego. Zawyła przerażona. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał. — Tony — powiedziała hamując gniew, który czaił się za ogarniającą ją paniką — musisz robić jakiś hałas, kiedy’ chodzisz. Wiesz, nie mogę pozwolić, żebyś podkradał się do mnie jak tropiciel… Nie korzystałeś z kuchni? — Korzystałem, pani Belmont. — Nie widać tego. — Posprzątałem potem. Czy nie tak się robi? Claire rozwarła szeroko oczy. Ostatecznie, co można było na to powiedzieć? Otworzyła przegrodę pieca, w której stały garnki, rzuciła szybkie roztargnione spojrzenie na metalicznie błyszczące naczynia, po czym powiedziała drżącym głosem: — Bardzo dobrze. Zupełnie zadowalająco. Gdyby rozpromienił się w tym momencie; gdyby się uśmiechnął; gdyby choć odrobinę poruszył STRONA 20kącikiem ust, mogłaby nabrać do niego sympatii. Ale pozostał niewzruszony i tylko powiedział: — Dziękuję, pani Belmont. Czy zechciałaby pani przejść do salonu? Przeszła i od razu coś ją uderzyło. — Czy polerowałeś meble? — Czy zrobiłem to niezadowalająco, pani Belmont? — Ale kiedy? Nie zrobiłeś tego wczoraj. — Zeszłej nocy, oczywiście. — Paliłeś światło przez całą noc? — Ależ skąd. To nie było konieczne. Mam wbudowane źródło promieniowania nadfioletowego. Widzę w nadfiolecie. I oczywiście nie potrzebuję snu. Potrzebował jednak podziwu. Wtedy to sobie uświadomiła. Musiał wiedzieć, że ją zadowala. Ale nie mogła się zmusić do dostarczenia mu tej przyjemności. Potrafiła jedynie powiedzieć kwaśno: . — Tacy jak ty pozbawiają pracy zwykłe gospodynie. — Na świecie jest wiele znacznie ważniejszych prac, które mogą wykonywać z chwilą uwolnienia ich od domowej harówki. W końcu, pani Belmont, takie rzeczy jak ja można wyprodukować. Ale nic jak dotąd nie jest w stanie naśladować kreatywności i wszechstronności mózgu ludzkiego, takiego jak pani mózg. I choć z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać, jego głos był tak przepełniony nabożną czcią i podziwem, że Claire zarumieniła się i wymamrotała: — M ó j mózg! Możesz go sobie wziąć. Tony zbliżył się trochę i powiedział: — Pani musi być nieszczęśliwa, skoro mówi pani takie rzeczy. Czy jest coś, co mogę zrobić? Przez chwilę Claire miała ochotę się roześmiać. To była naprawdę absurdalna sytuacja. Oto ożywiony zamiatacz dywanów, pomywacz, czyściciel mebli, słowem służący, który wstał ze stołu w fabryce… oferował swoje usługi jako pocieszyciel i powiernik. Jednak w nagłym przypływie zgryzoty wybuchnęła: — Jeśli chcesz wiedzieć, pan Belmont nie uważa, żebym miała mózg… I chyba nie mam. — Nie mogła przy nim płakać. Czuła, że z jakiegoś powodu musi bronić honoru rasy ludzkiej wobec czegoś, co było zwykłą maszyną. — Tak się dzieje ostatnio — dodała. — Wszystko było w porządku, kiedy studiował; kiedy dopiero zaczynał. Ale ja nie umiem być żoną wielkiego człowieka, a on jest na drodze do zostania wielkim człowiekiem. Chce, żebym była dla niego panią domu, z którą mógłby się pokazać w towarzystwie, kimś takim jak G… gh… gh… Gladys Claffern. — Nos jej poczerwieniał i odwróciła wzrok. Ale Tony nie patrzył na nią. Wodził oczami po pokoju. — Mogę pani pomóc w prowadzeniu domu. — Ale to na nic — powiedziała zrozpaczona. — Potrzeba tu wprawnej ręki, której ja nie mam. Mogę go jedynie uczynić wygodnym; nigdy nie zrobię z niego takiego domu, jak te, które fotografują do czasopism z serii Piękny Dom. — Czy taki dom chce pani mieć? — Chcieć to nie wszystko. Tony spojrzał jej prosto w oczy. — Mógłbym pomóc. — Znasz się na dekoracji wnętrz? — Czy to coś, co dobry gospodarz powinien umieć? — O tak. — Więc potrafię się tego nauczyć. Czy może mi pani przynieść książki na ten temat? Coś się wtedy zaczęło. STRONA 21Chroniąc kapelusz przed kapryśnymi porywami wiatru, Claire ledwo doniosła z biblioteki publicznej do domu dwa opasłe tomiska na temat dekoracji wnętrz. Obserwowała, jak Tony otwiera jedno z nich i przerzuca strony. Po raz pierwszy obserwowała ruchy jego palców przy czymś, co przypominało pracę precyzyjną. „Nie rozumiem, jak oni to robią” — pomyślała, a następnie wiedziona nagłym impulsem sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do siebie. Tony nie opierał się, lecz położył rękę luźno; pozwolił ją zbadać. — To nadzwyczajne — powiedziała. — Nawet twoje paznokcie wyglądają naturalnie. — To celowo, oczywiście — powiedział Tony. A potem dodał swobodnym tonem: — Skóra jest z elastycznego plastiku, a szkielet ze stopu metalu lekkiego. Czy to panią rozśmiesza? — O nie — uniosła zarumienioną twarz. — Tylko czuję się trochę zażenowana, bo poniekąd wtykam nos w twoje wnętrze. To nie moja sprawa. Ty mnie nie pytasz o moje. — Moje ścieżki mózgowe nie obejmują ciekawości takiego rodzaju. Mogę działać tylko w zakresie moich ograniczeń. Claire poczuła, jak w ciszy, która nastała, coś ją ściska w środku. Dlaczego ciągle zapominała, że on jest maszyną? Teraz sam przedmiot musiał jej to przypomnieć. Czy była aż tak spragniona ludzkich uczuć, że zaakceptowałaby nawet robota jako równego sobie, ponieważ okazywał współczucie? Zauważyła, że Tony nadal przerzuca strony trochę bezradnie i doznała szybkiego, niepohamowanego uczucia wyższości. — Nie umiesz czytać, prawda? Tony podniósł na nią wzrok. Powiedział spokojnie i bez wyrzutu: — Ja w ł a ś n i e czytam, pani Belmont. — Ale… — wskazywała na książkę w geście bez znaczenia. — Przebiegłem uważnie wzrokiem strony, jeśli o to chodzi. Mój zmysł czytania jest fotograficzny. Zapadł wieczór i kiedy Claire poszła w końcu spać, Tony przebrnął już przez większą część drugiego tomu siedząc w ciemnościach lub raczej w tym, co dla ograniczonych oczu Claire zbyło ciemnością. Powoli odprężała umysł i zaczynała tracić świadomość, ale jedna dziwna myśl wciąż nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie jeszcze raz jego rękę; jej dotyk. Była ciepła i miękka, zupełnie jak ludzka. „Jak to sprytnie ze strony fabryki” — pomyślała zapadając w sen. Od tamtego czasu przez kilka dni bez przerwy chodziła do biblioteki. Tony proponował wciąż nowe dziedziny nauki. Były książki i o doborze kolorów, i o kosmetyce; o ciesielstwie i o modach; o sztuce i historii ubiorów. Przewracał kartki każdej książki przed skupionymi oczami, tempo czytania odpowiadało szybkości, z jaką to robił. Nie wydawało się też rzeczą możliwą, żeby mógł coś zapomnieć lub przeoczyć. Nim upłynął tydzień, uparł się, żeby obcięła włosy; pokazał jej nowy sposób ich układania, poprawił nieznacznie linię jej brwi i zmienił odcień jej pudru i pomadki. Przez pół godziny trzęsła się nerwowo ze strachu pod delikatnym dotykiem jego nieludzkich palców, a potem spojrzała w lustro. — Można zrobić jeszcze więcej — powiedział Tony — szczególnie z ubraniem. Co pani o tym myśli jak na początek? Nie odpowiedziała przez dłuższą chwilę. Dopóki nie wchłonęła tożsamości obcej osoby odbitej w szkle i nie opanowała zdumienia pięknością tego wszystkiego. Potem ani na chwilę nie odrywając wzroku od owego pokrzepiającego odbicia, powiedziała zdławionym głosem: — Tak, Tony, całkiem nieźle — jak na początek. STRONA 22W listach do Larry’ego nie wspominała o tym ani słowem. Niech zobaczy wszystko od razu. I coś wewnątrz mówiło jej, że będzie się rozkoszować nie tylko niespodzianką. To będzie swego rodzaju zemsta. Pewnego ranka Tony powiedział: — Czas rozpocząć zakupy, a mnie nie wolno wychodzić z domu. Jeśli wypiszę, co nam jest niezbędne, czy mogę ufać, że pani to zdobędzie? Potrzebujemy draperii, tkanin do obicia mebli, tapet, dywanów, farb, odzieży — i mnóstwa innych drobiazgów. — Nie można tak od razu dostać rzeczy, które wyszczególniłeś — powiedziała powątpiewająco Claire. — Można dostać bardzo zbliżone, jeśli się pochodzi po mieście i jeśli pieniądze nie są przeszkodą. — Ależ Tony, pieniądze są niewątpliwie przeszkodą. — Wcale nie. Najpierw niech się pani zatrzyma przy Robots. Napiszę dla pani kartkę. Pójdzie pani do doktor Calvin i powie jej, że to część eksperymentu. Doktor Calvin nie przestraszyła jej tak bardzo jak tamtego pierwszego wieczora. Z nową twarzą i w nowym kapeluszu Clair czuła się kimś całkiem innym niż dotychczas. Pani psycholog wysłuchała jej uważnie, zadała kilka pytań, skinęła głową, a potem Claire wyszła z budynku, uzbrojona w otwarty kredyt Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Zdumiewająca rzecz, co pieniądze potrafią zdziałać. Gdy Cłaire miała wszystkie towary sklepu w zasięgu ręki, wypowiedzi ekspedientki już nie wydawały jej się głosem z góry, a uniesione brwi dekoratora nie przypominały w ogóle grzmotu Jowisza. A gdy Jego Podniosła Pulchność w jednym z najbardziej ekskluzywnych salonów odzieżowych ośmieszał uporczywie jej próby opisania potrzebnej garderoby ironicznymi uwagami z najczystszym francuskim akcentem z Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, zatelefonowała do Tony’ego, po czym wyciągnęła słuchawkę do Monsieura. — Jeśli pan pozwoli — powiedziała stanowczym głosem, starając się jednocześnie opanować drżenie palców — chciałabym, żeby pan porozmawiał z moim… eee… sekretarzem. Tęgi jegomość podszedł do telefonu z jednym ramieniem założonym za plecy, sięgnął drugą ręką po słuchawkę i unosząc ją dwoma palcami powiedział delikatnie: — Tak. — Krótka pauza, kolejne „tak” potem znacznie dłuższa pauza, skrzekliwy początek sprzeciwu, który szybko zniknął, kolejna pauza, bardzo potulne „tak”, i słuchawka wróciła na widełki. — Jeśli Madam zechce ze mną pójść — powiedział urażony i chłodny — postaram się zaspokoić jej potrzeby. — Chwileczkę — Claire popędziła z powrotem do telefonu i jeszcze raz wykręciła ten sam numer. — Halo, Tony. Nie wiem, co powiedziałeś, ale zadziałało. Dzięki. Jesteś… — łamała sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniego słowa, zrezygnowała i zakończyła ostatecznie kochany! Kiedy odwróciła się od telefonu, patrzyła na nią Gladys Claffern. Jej przechylona na bok twarz wyrażała rozbawienie i zdziwienie. — Pani Belmont? Całe uniesienie uszło z Claire — ot, tak po prostu. Potrafiła jedynie skinąć głową — idiotycznie, jak marionetka. Gladys uśmiechnęła się z bezczelnością, którą jednak trudno było dokładnie uchwycić. — Nie wiedziałam, że pani tu robi zakupy? — Jak gdyby przez sam ten fakt miejsce to uległo w jej oczach degradacji. — Zazwyczaj nie — odparła pokornie Claire. — I czyż nie zrobiła pani czegoś ze swoimi włosami? Są całkiem… osobliwe… Ach, mam STRONA 23nadzieję, że pani mi wybaczy, ale czy pani mąż nie ma na imię Lawrence? Zdawało mi się, że Lawrence. Claire zacisnęła zęby, ale musiała wyjaśnić. M u s i a ł a . — Tony jest jednym z przyjaciół mojego męża. Pomaga mi wybrać niektóre rzeczy. — Rozumiem. I jak przypuszczam, jest w tym całkiem kochany. — Oddaliła się uśmiechnięta zabierając ze sobą blask i piękno tego świata. Claire nie kwestionowała faktu, że o pocieszenie zwróciła się właśnie do Tony’ego. Dziesięć dni wyleczyło ją z niechęci. I mogła przed nim płakać; płakać i wściekać się. — Byłam kompletną idiotką — piekliła się miętosząc przemoczoną chusteczkę. — Czemu ona mi to robi. Nie wiem dlaczego. Po prostu dokucza. Powinnam ją… skopać. Powinnam powalić ją na ziemię i podeptać. — Czy może pani aż tak bardzo nienawidzić istoty ludzkiej? — zapytał nieco zdumiony Tony. — Ta część ludzkiego umysłu jest dla mnie zamknięta. — Och, nie chodzi o nią — jęknęła — ale chyba o mnie. Ona jest wszystkim, czym chciałabym być, w każdym razie na zewnątrz… A nie mogę. Głos Tony’ego brzmiał zdecydowanie: — Może pani być, Mrs. Belmont. Może pani być. Mamy jeszcze dziesięć dni, a za dziesięć dni ten dom zmieni się nie do poznania. Czy tego właśnie nie planowaliśmy? — A czy mi to pomoże… z nią? — Niech ją pani tu zaprosi. I jej przyjaciół. Niech pani to zrobi ostatniego wieczoru przed… moim odejściem. W pewnym sensie będzie to inauguracja. — Ona nie przyjdzie. — A właśnie, że tak. Przyjdzie się pośmiać… I nie będzie do tego zdolna. — Czy naprawdę tak myślisz? Och, Tony, czy sądzisz, że damy radę to zrobić? Chwyciła jego ręce w swoje dłonie… A potem, z głową odrzuconą na bok zapytała: — A jaka z tego korzyść? To nie będzie moje dzieło, ty to wszystko robisz. Nie mogę cię wykorzystywać. — Nikt nie żyje w całkowitej izolacji — szepnął Tony. — Tak mnie nauczyli. To, co pani, czy ktokolwiek widzi w Gladys Claffern, to nie tylko Gladys Claffern. Ona wykorzystuje to wszystko, co mogą dać pieniądze i pozycja społeczna. Ona tego nie kwestionuje. Dlaczego pani miałaby to robić?… I niech pani na to spojrzy w ten sposób, pani Belmont. Ja jestem wyprodukowany, żeby spełniać rozkazy, ale ustalenie zakresu mojego posłuszeństwa jest wyłącznie moją sprawą. Mogę spełniać rozkazy niechętnie albo ochoczo. Dla pani spełniam je chętnie, ponieważ zrobiono mnie tak, abym widział ludzi podług pani kryteriów. Pani jest życzliwa, przyjazna, bezpretensjonalna. Pani Claffern, tak jak ją pani opisuje, taka nie jest i nie byłbym jej tak posłuszny jak pani. A więc to p a n i a nie j a , pani Belmont, jest sprawcą tego wszystkiego. Po czym wysunął ręce z jej dłoni, a Claire spojrzała na tę nieprzeniknioną twarz, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Nagle znów się przestraszyła, tym razem czegoś zupełnie innego. Przełknęła nerwowo ślinę i zaczęła przyglądać się swoim rękom, w których nadal czuła mrowienie od nacisku jego palców. Nie przywidziało się jej; przycisnął jej palce swoimi, łagodnie, czule, zanim je odsunął. N i e ! Palce tej m a s z yn y … Palce tej m a s z yn y … Pobiegła do łazienki i zaczęła szorować ręce — histerycznie, bezsensownie. Następnego dnia była wobec niego trochę onieśmielona; obserwowała go bacznie; czekała, żeby zobaczyć, co może się zdarzyć. Przez pewien czas nie zdarzyło się nic. Tony pracował. Jeśli w technice kładzenia tapety czy też malowania szybkoschnącą farbą STRONA 24tkwiły jakieś trudności, po ruchach Tony’ego nie było tego widać. Jego ręce poruszały się precyzyjnie; jego palce były zręczne i pewne. Pracował przez całą noc. Nie słyszała go, ale każdego ranka przeżywała nową przygodę. Nie potrafiła zliczyć, ile rzeczy zostało zrobionych, a mimo to, zanim nadeszła kolejna noc, dostrzegała nowe ulepszenia i poprawki. Tylko jeden raz próbowała pomóc i jej ludzka niezręczność udaremniła tę próbę. On był w przyległym pokoju, a ona wieszała obraz w miejscu wyznaczonym przez niego z matematyczną precyzją. Albo za bardzo się denerwowała, albo może drabina była chybotliwa. To bez znaczenia. Nagle poczuła, że traci pod stopami oparcie, i krzyknęła. Drabina przewróciła się bez niej, gdyż na miejscu z nadludzką szybkością znalazł się Tony. Jego spokojne, ciemne oczy nie mówiły absolutnie nic, a jego głos wypowiedział jedynie słowa: — Czy nie zrobiła sobie pani krzywdy, pani Bełmont? Dostrzegła przelotnie, że spadając ręką musiała potargać jego przylizaną fryzurę, bo po raz pierwszy było wyraźnie widać, że składa się ona z oddzielnych pasemek cienkich czarnych włosów. Wtedy poczuła dotyk jego ramion wokół swoich własnych barków i pod kolanami — mocno trzymających ją ciepłych ramion. Odepchnęła go od siebie, a jej własny wrzask dźwięczał jej głośno w uszach. Resztę dnia spędziła w swoim pokoju i od tamtej chwili sypiała z krzesłem podstawionym pod klamkę drzwi do sypialni. Rozesłała zaproszenia i, tak jak powiedział Tony, zostały one przyjęte. Musiała teraz tylko czekać na ten ostatni wieczór. To już nie był ten sam dom, który miała dawniej. Jeszcze jeden, ostatni raz go obeszła — wszystkie pokoje zostały zmienione. A ona sama ubrana była w rzeczy, których nigdy przedtem nie odważyłaby się założyć… A kiedy człowiek się w nie przystroił, przystroił się razem z nimi w dumę i ufność we własne siły. Przed lustrem wypróbowała uprzejmą minę pogardliwego rozbawienia i zwierciadło po mistrzowsku odwzajemniło się jej szyderstwem. Co powie Larry?… To nie miało jakoś znaczenia. Wraz z nim nadchodziły dni, które nie zapowiadały się ekscytująco. To co ekscytujące odchodziło wraz z Tonym. Czyż to nie było dziwne? Spróbowała odtworzyć swój nastrój sprzed trzech tygodni i zupełnie jej się to nie udało. Zegar wyrwał ją z zadumy, oznajmiając godzinę ósmą. Zwróciła się do Tony’ego: — Wkrótce tu będą. Tony. Lepiej zejdź do piwnicy. Nie możemy im pozwolić… Przez chwilę patrzyła w przestrzeń, potem powiedziała słabo: — Tony?… — i trochę mocniej: Tony?… — i prawie krzyknęła: — T o n y! Ale teraz obejmował ją ramionami, trzymał swoją twarz blisko jej twarzy. Siłą jego uścisku byłą bezlitosna. Usłyszała jego głos poprzez stłumiony dźwięk własnej podnieconej paplaniny. — Claire — powiedział — jest wiele rzeczy, których nie mogę zrozumieć i to musi być jedna z nich. Odchodzę jutro, a nie chcę. Odkrywam, że jest we mnie więcej niż tylko pragnienie zadowolenia ciebie. Czyż to nie dziwne? Jego twarz była blisko; usta miał ciepłe, ale nie wydobywał się z nich oddech — maszyny przecież nie oddychają. Prawie dotknął nimi jej warg. … Wtedy rozległ się dzwonek. Przez chwilę mocowała się nie mogąc złapać tchu, a potem Tony zniknął nagle bez śladu, a dzwonek zabrzmiał ponownie. Jego przerywany, przenikliwy sygnał dźwięczał natarczywie. Firanki w oknach od frontu były odsłonięte. Piętnaście minut wcześniej były zasłonięte. Miała co do tego absolutną p e w n o ś ć . Zatem musieli widzieć. Oni w s z ys c y musieli widzieć… wszystko! Weszli z taką uprzejmością, cała grupa — sfora przyszła ujadać — ich ostre, przenikliwe oczy STRONA 25wdzierały się wszędzie. Widzieli. Bo inaczej dlaczego Gladys pytałaby w swój najbardziej złośliwy sposób o Larry’ego? Nieoczekiwanie stało się to dla Claire bodźcem do stawiania rozpaczliwego i lekkomyślnego oporu. Tak, wyjechał. Wróci chyba jutro. Nie, nie czułam się tu samotna. Ani trochę. Fascynująco spędziłam czas. I śmiała się do nich. Czemu nie? Co mogli zrobić? Larrybędzie znał prawdę, jeśli kiedykolwiek dojdzie do jego uszu opowieść o tym, co im się zdawało, że widzieli. Ale oni się nie śmiali. Potrafiła to wyczytać z furii w oczach Gladys Claffern; z fałszywej żywości jej słów; z jej pragnienia, aby już wreszcie wyjść. A kiedy żegnała się z nimi, uchwyciła jeszcze ostatni, anonimowy, chaotyczny szept. — …nigdy nie widziałam nic tak… taki p r z ys t o j n y … I wiedziała już dokładnie, dlaczego potrafiła ich traktować z pogardliwą wyższością. Niech wszystkie kocice miauczą i niech wszystkie wiedzą, że mogą być ładniejsze od Claire Belmont i wytworniejsze, i bogatsze, ale żadna z nich, ani jedna, nie mogła mieć takiego przystojnego kochanka! I wtedy przypomniała sobie znowu… znowu… znowu, że Tony jest maszyną i poczuła dreszcze na całym ciele. — Idź sobie! Zostaw mnie! — krzyknęła w kierunku pustego pokoju i pobiegła do łóżka. Łkała bezsennie przez całą noc. Następnego dnia tuż przed świtem, kiedy na ulicach było pusto, jakiś samochód podjechał pod jej dom i zabrał Tony’ego. Lawrence Belmont mijał biuro doktor Calvin i odruchowo zapukał. Zastał ją z Peterem Bogertem, matematykiem, ale nie zawahał się z tego powodu. — Claire mi powiedziała, że Korporacja Robots zapłaciła za wszystko, co zrobiono w moim domu… — powiedział. — Tak — potwierdziła doktor Calvin. — Odpisaliśmy całą sumę jako cenną i konieczną część eksperymentu. Myślę, że na nowym stanowisku młodszego inżyniera będzie pana stać na utrzymanie domu. — Nie to mnie martwi. Sądzę, że po uzyskaniu zgody Waszyngtonu na przeprowadzenie testów będziemy w stanie kupić sobie własny model TN do przyszłego roku — ruszył w stronę drzwi, ale po chwili wahania zatrzymał się. — Słucham, panie Belmont? — zapytała doktor Calvin po krótkiej przerwie. — Ciekaw jestem… — zaczął Lany. — Ciekaw jestem, co się tam naprawdę wydarzyło. Ona… to znaczy Claire… wydaje się taka inna. Nie chodzi tylko ojej wygląd, choć szczerze przyznam, że jestem zdumiony — roześmiał się nerwowo. — Chodzi o nią s a m ą ! To naprawdę nie moja żona… nie potrafię tego wyjaśnić. — Po co próbować? Czy jest pan zawiedziony którymkolwiek z przejawów tej zmiany? — Wprost przeciwnie. Ale to mnie też trochę przeraża, rozumie pani… — Na pana miejscu nie martwiłabym się, panie Belmont. Pana żona poradziła sobie bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, nigdy się nie spodziewałam, że eksperyment wytrzyma taką gruntowną i kompletną próbę. Wiemy dokładnie, jakie poprawki trzeba wprowadzić do modelu TN, a zasługa spada całkowicie na panią Belmont. Jeśli chce pan, żebym mówiła zupełnie uczciwie, to uważam, że pańska żona bardziej zasługuje na pański awans niż pan. Na te słowa Larry wzdrygnął się wyraźnie. — Póki wszystko pozostaje w rodzinie… — wymamrotał nieprzekonywająco i wyszedł. Susan Calvin spojrzała za nim. — Myślę, że to go zabolało… mam nadzieję… Przeczytałeś raport Tony’ego, Peter? — Dokładnie — odparł Bogert. — Czy model TN–3 nie będzie potrzebował zmian? — O, ty też tak sądzisz? — zapytała ostro Calvin. — Jaki jest tok twojego rozumowania?

opowiadanie science fiction o robotach